Z mojej sypialnej półeczki miałam świetny widok na północne zbocze masywu Hurrungane. Na mapie wypatrzyłam obiegającą go wokół nieznakowaną ścieżkę. Wprawdzie niekompletną- kawałka brakowało, ale teren wyglądał łatwo i wydawało mi się, że uda mi się przejść. Zeszłam szlakiem do przecinającej przeciwlegle zbocze drogi, podeszłam nad lodowcowe jezioro i zboczywszy uprzednio do czoła lodowca (fajne było!) pogubiłam się nad mętnym jeziorkiem. Oczywiście nie da się go obejść tam gdzie uchodzi rzeka- trzeba drugą (południową) stroną. Dalej pojawiły się liche kopczyki, troszkę lepsze za sporym stawem. Ścieżka zeszła do głębokiej doliny i dołączyła do szlaku biegnącego z Turtagro do lodowca Skarstolsbreen. Kilkaset metrów wyżej na progu leży male zamknięte na szyfrowy zamek schronisko. Poszłam dalej do góry aż nad wielkie podobne do Morskiego Oka jezioro. Już wcześniej miałam kłopoty ze słońcem. Raziło okrutnie, a ja zgubiłam okulary. Gdyby nie one zdecydowałabym się chyba podejść do niedostępnego z drugiej strony schronu, który przecież obiecałam sfotografować. Lodowiec nie wyglądał na bardzo stromy, nie był też pocięty szczelinami. Schodząc miałam na niego świetny widok… Pierwszy płat śniegu oślepił mnie jednak zupełnie. Oczy łzawiły, a ja niemal nic nie widziałam. Perspektywa pokonania skierowanego na południe lodu nie zachęcała. Nie dałabym po prostu rady. Z żalem posiedziałam chwilkę nad brzegiem obserwując wpadający do stawu lodowiec. Wpadał dosłownie. Co kilkanaście minut ze zwieszającego się ze skał plastra odrywał się wielki kawal i skruszony wpadał do wody. Pięknie to wyglądało, ale nie bardzo dawało się sfotografować.
Pomyślawszy chwilkę wróciłam nad północny brzeg i po płaskich kamieniach przeszłam na drugą stronę. Nie tylko uzyskałam lepszy (nie tak bardzo pod słońce) widok, ale jeszcze odkryłam kopczyk. Brakujący na mapie odcinek bywał chodzony. Dalszego oznakowania już nie widziałam, ale idąc intuicyjną drogą na zachód przeszłam ciągiem wysokich trawiastych balkonów do kolejnej doliny, którą też biegł jakiś szlak. Po drodze widziałam kilka dzikich reniferów z pięknymi, ogromnymi porożami. Zejście do Ringsdalen wyglądało stromo, ale nie było trudne. Na dole znów walczyłam z myślą podejścia wyżej i obejrzenia lodowca, czy nawet znalezienia jakiegoś wyższego przejścia, ale podeszłam z godzinę i zrezygnowałam. Nie miałam namiotu, a kolejna poranna rosa kompletnie zmoczyłaby mój śpiwór. Szlak schodził do drogi, którą kilka dni wcześniej przejechałam stopem. Rzekę da się pokonać po małej zaporze. Wychodzi się w ten sposób wygodnie na zakole szosy. Stop (holenderski kamper) zatrzymał się po kilkunastu minutach. Jechał na „mój” kemping w Utladalen więc porzuciłam myśl o zbadaniu zachodniej, przeciętej linią energetyczną i asfaltem strony Hurrungane. Jak się okazało nocą, słusznie. Przez kilka kolejnych dni lał deszcz.