Po zejściu ze Skali dopchałam do plecaka zbędne pozostawione na kempingu rzeczy (strasznie ciężkie!) i jeszcze zanim zeszłam do Loen złapałam stopa do Stryn (piękna droga). Potem drugiego kilka kilometrów dalej. Poszło łatwo, bo człowiek, który podwiózł mnie pierwszy zostawił mnie w bardzo dobrym miejscu- już za wsią. Kolejny kierowca był tak miły, że odszukał wlot doliny Sunndalen, gdzie zaczynał się mój szlak. Początkowo minęliśmy go, ale wypytywanie miejscowych pomogło. Mężczyzna, który twierdził, że jedzie donikąd (bo jest na wakacjach, a wszędzie mu się tu podoba) zawrócił przed szlabanem na polnej drodze, pomachał mi i znikł, a ja zaczęłam piąć się powolutku długą doliną. Z pośpiechu zapomniałam o wodzie i idąc gruntową drogą wzdłuż niedostępnej, bardzo wezbranej rzeki przyglądałam się wszystkiemu co mokre. Nic. Sunndalen to dolina bez strumyków… drogi nie przecina ani jeden.
Sytuacja była dość zabawna. Przez cały czas słyszałam huk i nawet sfotografowałam kilka wodospadów, ale chociaż bardzo mi się chciało pić musiałam iść przez prawie dwie godziny zanim zdołałam nabrać wody z mętnej lodowcowej rzeki. Innej nie było, a do tej udało mi się sięgnąć tylko dlatego, że rozlała się tworząc wolniej płynącą odnogę. Tuż obok był parking. Ponieważ było już po północy rozbiłam namiot na żwirku nie zastanawiając się nawet czy dalej nie byłoby lepiej. Byłoby. Wyżej jest sporo ładnych biwakowych miejsc. Odkryłam je jednak dopiero rano. Wyspana, wykąpana (spokojna rzeczka była naprawdę przydatna) wyruszyłam ochoczo w nie do końca przemyślaną trasę. Starszy pan, który zabrał mnie do Stryn, niegdyś przewodnik górski, twierdził, że nikt w te miejsca nie chodzi, a dotarcie do cywilizacji zajmie mi pewnie ponad 6 dni. Zajęło 7.
Za malutką, pełną pięknych drewnianych domków wioseczką (bez dojazdu) szlak o wiele lepiej oznakowany niż wskazuje mapa rozdziela się. Jedna odnoga (na wprost) prowadzi do lodowcowych jezior- poszły tam dwie kobiety, druga odbija w lewo, wdrapuje na dość zagmatwaną przełęcz i przechodzi przez grań mijając bokiem gigantyczny lodowiec. Szlak opada potem łagodnie plącząc się wśród wypolerowanych skał, a czerwone oznakowanie stopniowo znika. Rozbiłam namiot w pierwszym dogodnym miejscu nad wielkim błękitnym jeziorem. Pan przewodnik chyba przypuszczał, że dojdę tego dnia znacznie dalej, ale 1500 metrowe podejście w upał z moim bardzo ciężkim plecakiem mocno dało mi w kość. Do tego stale walczyłam z głodem.
Nie tak zaplanowałam swoją podróż więc wśród moich jedzeniowych zapasów znalazło się dużo niedostępnych w Norwegii rzeczy (suszona wołowina, prawie kilogram suszonych warzyw, wielka torba suszonych jabłek…) a nie znalazło nic kalorycznego. Nie miałam ani czekolady, ani sera, a poza orzechami żadnego tłuszczu. Powinnam była to sobie kupić, ale plecak był na to zbyt ciężki. Starałam się zjeść jak najwięcej suszu, sprawdziłam dość ciekawe kombinacje (suszona marchew z orzechami… barszczyk czerwony z suszonym jabłkiem- to akurat pycha… :), ale i tak zaraz po jedzeniu czułam głód. Mój organizm przyzwyczaił się po kilku dniach, przy okazji zagospodarowując własny tłuszcz, niemniej moje myśli w denerwujący sposób krążyły wokół jedzenia. A trasa rzeczywiście okazała się dzika. Zwłaszcza pozbawione (nawet samoobsługowych) schronów pierwsze 3 dni.
Odcinek nieuczęszczany, często nieznakowany. Piękny :).