Nocą padało, ale przez zielony materiał namiotu cały czas sączyło się światło. Byłam już prawie pewna, że się nie ściemnia. W każdym razie nie ściemniało się bardzo.
Rano zwinęliśmy mokry tropik i już kilkaset metrów poniżej naszej łączki wyszliśmy wprost na znajome stadko. Jednak nie krowy. Grupę tworzyły samice reniferów z młodymi. Ani jedno ze zwierząt nie miało rogów, a na szyjach niektórych z nich Jose wypatrzył pomarańczowe obroże. Nie były dzikie.
Wybiegły w moim kierunku i zatrzymały na moment zaskoczone. Nie zdążyłam wyciągnąć aparatu, nie chcąc ich płoszyć. Jose, który nosi kompakta w kieszeni był szybszy i udało mu się upolować kilka zdjęć. Zwierzęta uciekły i już po chwili widzieliśmy tylko szybkie plamki w podmokłym tundrowym lesie.
Mój aparat fiksował. Sygnalizował, że brak mu energii. Światełko znikało i pojawiało się w dziwnych momentach. Pomyślałam, że zmienię baterie, ale okazało się, że wzięłam nie te. Też 3 voltowe, ale za krótkie. Nie pasowały do styków. Troszkę się zdenerwowałam, czułabym się okropnie nie mogąc robić zdjęć. To chyba zdecydowało, że zamiast zawrócić i iść do Trollheimenhytte, poszliśmy w dół do malutkiej miejscowości Storla i dalej w stronę pięknych pasiastych gór, które podziwialiśmy poprzedniego dnia. Można było tam dojść na dwa sposoby, ale ten wydawał się ciekawszy i szybszy.
Schronisko na farmie było nieczynne, ale zagadnęłam panów reperujących dach. Okazało się, że to Polacy (bardzo mili) i już po chwili miałam piękne przedłużki do moich baterii wykonane ze zwoju blachy z ołowiu. Jose zaniemówił :). Co śmieszniejsze baterie się nie rozładowały, chociaż aparat do końca sygnalizował brak zasilania. Cóż, skończył już 18 lat. Może poczuł się dojrzały i próbował jakoś się wypowiedzieć…
Poszliśmy w stronę Inerdalen – serca i chyba najbardziej znanego miejsca tego masywu. Ścieżka była tak mokra, poprzecinana rozlewiskami i szybkimi potokami, że Jose aż do wieczora został w sandałach, pokonując w nich i kamienne rumowisko i błoto, i śnieg. Na trawersie jeziora Langvatnet poodpadały mu paski i został w klapkach. Mówił, że nie zmarzł, a ja w tym samym czasie odmroziłam sobie lekko dłonie. Antybiotyk źle na mnie działał i marzłam strasznie. Potem już ciągle chodziłam w rękawiczkach.
Chciałam zobaczyć dolinę Innerdalen, podobno bardzo piękną, ale uniemożliwiła mi to mgła. W tej sytuacji wybraliśmy wyższe przejście wzdłuż jeziorek Langvatnet, mając nadzieję, że wiatr troszkę tę mgłę rozwieje. Rzeczywiście wieczorem widoczność się poprawiła. Ta trasa ma drobny feler. Zejście znad jeziora prowadzi przez cyrk. Jest skaliste i bardzo strome. Gdyby leżał tam jeszcze śnieg niezbędny byłby czekan, a zejście i tak byłoby dość trudne. Mieliśmy szczęście i trafiliśmy na śnieg tylko na dolnym odcinku- niezbyt długim. Rozbiliśmy namiot w pierwszym w miarę suchym miejscu, ugotowaliśmy obiad, a potem nie mogąc się opanować zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy na długi spacer podziwiając bardzo jasną noc. Nie ściemniło się. Pomarańczowa łuna przesunęła się leciutko, bardziej na północ, a od wpół do drugiej zaczęło świtać.
Tego dnia przy całkowitym zachmurzeniu poważnie spaliłam sobie twarz. Lekarz mówił, żeby nie wychodzić na słońce (bo doksycyklina jest fototoksyczna), ale nie sądziłam, że muszę unikać jakiegokolwiek światła. Walczyłam z tym już do końca, z marnym skutkiem.