To będzie bardzo subiektywny pakiet informacji. Moja druga wizyta w Norwegii, poprzednia już prawie zapomniana z 10 lat temu. Jesienią. Byłam wtedy samochodem i z czego wcześniej nie zdawałam sobie sprawy ten sposób podróżowania skutecznie odciął mnie od wielu wrażeń. Obładowana wszystkim co niezbędne furgonetka staje się bezpiecznym wyizolowanym światkiem. Niewiele z niego widać.
Tym razem poleciałam samolotem. Przerażona opinią o ogromnych norweskich cenach zabrałam tyle jedzenia ile dałam radę udźwignąć. Pewnie z 6-7 kg. Wystarczyło na 9 dni, a kiedy się skończyło odkryłam, że Norwegia nie jest aż tak przerażająco droga. Niezbędne mi do życia płatki owsiane były tanie i dostępne w każdym sklepie, było mi z tym o wiele łatwiej niż w Pirenejach czy Alpach. Za jakieś 10 zł można też kupić na przykład wielkie 800 gramowe opakowanie greckiego jogurtu, czy litrowe wiaderko słodkich śledzi- pysznych. Tanie supermarkety to Reima1000 i Kiwi. Można tam wygrzebać i żółty ser w cenie ok 30 zł za kilogram i przyzwoite salami, i dużo różnych ryb. My jadaliśmy głównie śledzie -dla Jose Antonio egzotyczną atrakcję. Drogie są warzywa i owoce, ale już rodzynki czy orzechy nie.
Jedzenie jest też dostępne w górach- leży sobie na półkach w samoobsługowych schroniskach. Dostarczane raz do roku zapasy to głównie płatki owsiane, makarony, ryż, malutkie opakowania marmolady i margaryny, zupy w proszku i ryby w puszkach. Herbata, kawa. Cukier. Norweskie schroniska to historia warta oddzielnego wpisu. Wrócę do tego później.
Woda była dostępna niemal w każdym miejscu i nie trzeba było jej nosić. Piliśmy z rzek i strumieni, bo doszukanie się źródeł w powszechnych roztopach nie było możliwe.
Transport publiczny działa idealnie. Do każdego miejsca da się dojechać autobusem do wielu troszkę bardziej wygodnym pociągiem. Ceny przejazdów są około dwukrotnie wyższe niż w Polsce, proporcjonalnie tańsze na dłuższych trasach, na krótkich lekko przerażające (zwłaszcza, że wyrażone w koronach na oko są dwukrotnie wyższe). Dla przykładu dojazd z Oslo na lotnisko Rygge to ok 180-120 koron za niecałe 60 km (ta droższa kwota to pociąg , niższa polski busik, nie wiem jak go odnaleźć w Oslo, na lotnisku widać nawołujących panów).
Sześciogodzinny przejazd autobusem z Ovre Ardal do Oslo prawdopodobnie prawie 500 km kosztował „tylko” 400 koron za osobę. Nie wiem czy tak jest zawsze, bo na naszym bilecie znaleźliśmy dopisek „dwóch studentów” :). Pan kierowca chyba poczęstował nas zniżką. Za podobną odległość Oslo-Oppdal zapłaciliśmy w innej linii po 470 koron. Cena z Lom do Oslo to 550 koron (zapytałam).
Bilety autobusowe kupuje się bezpośrednio u kierowcy. Można płacić kartą. Sytuacja, w której w autobusie zabrakłoby miejsc podobno się nigdy nie zdarza. Zapytani Norwegowie twierdzili, że nawet o czymś takim nie słyszeli. Autobusy, które widzieliśmy były w połowie puste. Zatrzymywały się w różnych miejscach, jeden złapaliśmy machając w jakiejś zatoczce szosy. W droższych autobusach była darmowa kawa. Przy toalecie widziałam gniazdka (można naładować baterie).
Bilety kolejowe można kupić u konduktora w pociągu lub w automacie na stacji. Ceny są podobne do autobusowych. Kupując z dużym wyprzedzeniem można je upolować nawet za pół ceny. W autobusach też bywają promocje z tym, że przebicie się przez rozkłady jazdy i taryfy kilku linii autobusowych jest trudne nawet dla miejscowych. Pociągi mają ciche wagony gdzie nie wolno używać komputerów, telefonów i gadać (można spać). Tylko w takich wagonach widziałam gniazdka- zaraz przy wejściu obok rozkładanego stolika. Kawa w pociągu kosztuje 20 koron- czyli prawie tyle co w naszym Varsie.
Gaz jest łatwy do kupienia, sklepy ze sprzętem sportowym bywają nawet w małych miejscowościach. Cena podobna do alpejskiej ok 80-90 koron za półlitrowy kartusz. Nie mieliśmy z tym kłopotu. Mapy bywają bardzo różne. Masakrycznie drogie (widziałam mapę Jotungheimen za prawie 400 koron!) i w cenach zbliżonych do alpejskich- w informacji DNT (odpowiednik naszego PTTK), czy w lokalnym muzeum za ok 80-170 koron. Da radę posługiwać się mapami 1:100 000, popularne są 50-tki.
Górskie szlaki są perfekcyjnie poprowadzone i oznakowane aż do przesady. Na płaskich kamiennych polach ścieżki wyglądają czasem jak pasy startowe lotniska, co kilkanaście metrów obstawione misternymi kopczykami z wymalowana literką T. Na tym na szczęście ludzka ingerencja się kończy. Poza nielicznymi wyjątkami (popularne wodospady, okolice schroniska) teren jest nietknięty ludzką ręką, błotnisty, zalany, pełen wielkich głazów, często trudny, nawet jeśli zupełnie plaski. W delikatnej, niziutkiej roślinności ścieżki są wyraźnie widoczne. Trudno zabłądzić nawet przy śniegu. Na skrzyżowaniach zawsze są drogowskazy. Mapy nie pokazują jednak wszystkich szlaków, ograniczając się do tych łączących sieć DNT. Często pominięte są też inne schrony niż schroniska DNT. Odnieśliśmy wrażenie, że mamy do czynienia z mafią próbującą zawłaszczyć góry i przerobić je po swojemu.
Parki Narodowe oznaczają coś nieco innego niż u nas. Poza obowiązującą w całej Skandynawii wolnością biwakowania, wolno tam i palić ogniska, i łowić ryby i nawet polować. Nie bardzo zrozumieliśmy czego nie wolno. Park Dovrefjell prosił o oszczędne używanie drewna… Wszędzie były kosze na odpadki. Wystarczyło donieść je do kolejnego schroniska. Góry były olśniewająco czyste. Prawie nie widzieliśmy śmieci.
Samo pojęcie „gór” jest dyskusyjne. Norwegia to często wysokie, poprzecinane urwistymi dolinami płaskowyże. Skaliste, ale w naszym pojęciu niegórzyste. Szukając dla nas najciekawszej trasy zapytaliśmy w informacji DNT (w centrum Oslo, jest na planie miasta) o najbardziej alpejskie w charakterze masywy. Polecono nam Trollheimen i Jotunheimen (na które według pana informatora było jednak znacznie za wcześnie- bo przecież leży tam jeszcze śnieg!). Z własnej inicjatywy dołożyliśmy do tego Rondane.
Na bardziej ambitne plany- czyli liczne w Norwegii lodowce było za wcześnie (lub już za późno). Leżał jeszcze śnieg, niestety już zbyt miękki i niewystarczająco nośny żeby móc po nim bezpiecznie przejść. Nie wiedzieliśmy o tym i niepotrzebnie zabraliśmy czekany, raki i lekką linę.
Góry Norwegii to jedyny znany mi (wysokogórski) rejon gdzie wiosną na szlakach turystycznych nie jest potrzebny żaden górski sprzęt. Stoki są mało nachylone, nie ma niebezpiecznych miejsc, a dzięki temu, ze słońce świeci przez cały czas, śnieg ma stałą, niemal się nie zmieniającą w ciągu dnia konsystencję. Nie ma lodu. Na wschodzie jest znacznie mniej śniegu niż na zachodzie. W czerwcu na wszystkich, jakkolwiek by nie były nachylone stokach był już stabilny i bardzo wygodny firn. Nie zapadaliśmy się (jak twierdził pan w informacji nie były nam potrzebne rakiety) i nie ześlizgiwaliśmy nawet ze stromizn. Zarwaliśmy kilka śnieżnych mostów, ale na szczęście nie wpadliśmy do żadnej dużej rzeki. Widzieliśmy kilka świeżo oberwanych nawisów, ale ani jednej większej lawiny.
Lasy były gęste, często bardzo strome i zarośnięte paprociami. Nie widzieliśmy kleszczy, komary bywały sporadycznie. Miejsca na namiot trafiały się co jakiś czas, trzeba było troszkę poszukać.
Dwukrotnie nocowaliśmy na kempingu (160 koron w Lom i 100 koron w Ardal -za dwie osoby). Nocleg w chacie DNT kosztowałby 200 koron za osobę za noc plus opłata za członkostwo w towarzystwie (chyba 270 koron na głowę) i jeszcze 100 koron depozytu za klucz. Nie zapisaliśmy się do mafii, więc to wiem tylko z informacji.
Największym utrudnieniem w chodzeniu po górach był bardzo silny wiatr. Wiało przez cały nasz pobyt, kierunek wiatru podobnie jak pogoda potrafił się nagle diametralnie zmienić. Temperatura nie spadała poniżej zera. Noce były niewiele chłodniejsze niż dni. średnio temperatura trzymała się około 10-15 stopni, odczuwalna była jednak sporo niższa. Słońce zachodziło pół godziny przed północą, a wschodziło zaraz po trzeciej. Najciemniej było o wpół do drugiej, ale i tak niewiele ciemniej niż u nas jakiś kwadrans po zachodzie. Na północy przez całą noc świeciła pomarańczowo złota łuna i było wystarczająco jasno żeby iść. Towarzyszyło nam dziwne uczucie oderwania od czasu. Znikł przymus szukania bezpiecznego miejsca na nocleg, znikł pospiech, spadło znaczenie planowania. Bardzo ciekawe doświadczenie. Samo w sobie niezwykłe.
PS: spisałam to na szybko, żeby nie zapomnieć. Brakowało mi tych informacji przed wyjazdem, a próby powyciągania ich z netu czy od znajomych znajomych niezbyt mi się udały. Opisy poszczególnych masywów już za chwilkę :)