rowerem cz5: Janowiec-Wojciechów

Nie miałam sprecyzowanych planów. Chciałam ciekawie wrócić do Warszawy. Wiedziałam o czerwonym szlaku łączącym Kazimierz z Nałęczowem i Lublinem, kawałek przeszłam pieszo szukając Korzeniowego Dołu, mapa w informacji w Puławach pokazywała też inne połączenia. Do tego przy promie był wiele obiecujący znak w jedną stronę Gdańsk, w drugą Kraków. Nie miałam nic przeciwko jeździe do Krakowa, więc zrobiłam kółko wokół Janowca w poszukiwaniu jakichkolwiek znaków. Nic. Tego szlaku (międzynarodowego jak wiedziałam z netu) nie było na żadnej mapie. Zrezygnowana wróciłam na prom, zaglądając wcześniej do gminnego urzędu i sklepu w poszukiwaniu jakichkolwiek dokładniejszych map. Też nic. Oprócz mnie Wisłę przekraczał też jeden samochód. Podróżująca nim para opowiedziała mi o zrekonstruowanych średniowiecznych wsiach w Dolinie Chodelki. Szlak miał się zaczynać w Mięćmierzu i rzeczywiście znalazłam tam niebieskie znaki. Mięćmierz jest ładny. Rano nie było tam jeszcze ludzi, restauracja była zamknięta, a na płocie wisiała wystawa Tomka Sikory- nie podobała mi się. Wydała mi się zbyt wystylizowana i zbyt oczywista w przekazie, wręcz płytka. Bardzo bliska zdjęciom reklamowym i chyba operująca ich językiem. W towarzystwie chylących się sztachet i pokrzyw po pas, nawet zabawna.

Znaki wyprowadziły mnie na wzgórza, szlak był surowy, piach, błoto, strome zjazdy, piękne widoki na Wisłę i oddalający się Janowiec. Ładnie, miedze na polach, dzikie gruszki w wąwozach (ulęgałki, pycha, od dawna już takich nie jadłam), dzikie jabłka. I upał. Narastający bezlitośnie,  osłabiający. Minęłam wieś, pustą i cichą, pojawiło się więcej drzew, na horyzoncie las. Cieszyłam się prawdopodobnym chłodem. Pod lasem minęłam ludzi pracujących w polu, w lesie spotkałam starszą panią. W tunelu z drzew zaległ ukrop. Nieruchome powietrze, zaduch i roje komarów. Zsiadłam z roweru i długo szłyśmy pod górę razem.. Starsza pani szła na pole zobaczyć czy wczorajsza burza nie połamała jabłonek. Droga, piaszczysta, czasem utwardzona gruzem wspinała się lessowym wąwozem. Z górki, którą podobno kiedyś się uprawiało i gdzie niedawno spłonęła zrekonstruowana drewniana chata był wspaniały widok na Wisłę. -Przy dobrej widoczności widać  zarys gór Świętokrzyskich- opowiadała starsza pani z dumą martwiąc się przy tym, że zabrałam za mało wody i ciesząc, że ją spotkałam inaczej minęłabym pewnie to piękne miejsce. Obie byłyśmy pogryzione przez komary, obie, co chwila ścierałyśmy pot lejący się z twarzy, skapujący z nosa… masakra. Nie pamiętam żebym kiedykolwiek tak się pociła. Ponad lasem zrobiło się troszkę lepiej, mniej komarów, ale więcej słońca. Szłyśmy przez sady. Pani polecała zjedzenie jabłka (i słodkie i mokre), ale mówiłam, że nigdy nie zrywałam nic w mijanych sadach. -Ależ proszę się nie krępować, kto by pani pożałował jabłka, sprzedajemy je hurtowo za grosze, są bez wartości, za kilogram dostaniemy 18 groszy jakiż to koszt, nawet gdyby pani dużo zjadła. Po chwili rzeczywiście zjadłam. Spotkani ludzie podarowali mi kilka słodkich jabłek z rumieńcem i antonówkę- jedyną, która zdążyła już zżółknąć. Była z ziemi, więc została wytarta w krótkie spodenki roznegliżowanego pana. Urocza bezpośredniość. Kilkaset metrów dalej moja przewodniczka ułamała mi gałązkę aronii (chyba ich już w tym roku nie zbiorą) i dosypała antonówek z własnego sadu. 3 najładniejsze dowiozłam do Warszawy dla Taty. Podobała mu się opowieść o tym jak rosły na wiślanym stoku i jak ich właścicielka pokazywała mi piękne widoki.

Dalej już sama zjechałam lessowym wąwozem (tym razem utwardzoną drogą) do wsi Dobre. Szybko i stromo. Na sklepie wisiała kartka „zaraz wracam” więc usiadłam i przeżuwałam aronie. Były jak trzeźwiące cukierki dla wędkarzy- bardzo intensywne w smaku. Trochę cierpkie.

Potem ucięłam sobie pogawędkę z właścicielką sklepiku, ciekawą. O przyszłości i zmieniającym się świecie, o tym co jeszcze zostało do zrobienia starszemu pokoleniu- czyli nam. I pomyśleć, że zaczęłyśmy od kart kredytowych! Zaopatrzona w wodę i radę- jakby zabrakło w każdym domu ktoś pani  doleje nowej, wsadziłam głowę od ogrodowy wąż i ruszyłam dalej do Żmijowiska. Szlak (ładnie znakowany) doprowadza tam do zrekonstruowanej wsi z X-tego wieku. To dzikie miejsce, bez dojazdu drogą (tylko gruntową po trawie). Fajnie było być tam samemu. Kilka drewnianych chat nad rzeczką meandrującą w trzcinowiskach. Zagon średniowiecznych upraw. Ptaki, kwiaty i dużo rzeźb. Wszystko otwarte. Bez obsługi. Dla takich jak ja dwie przewiewne wiaty (Leśna na pewno chciałaby tam biwakować ) i kupa porąbanego drewna na opał. I skwar. Poleżałam chyba z godzinę pod wiatą, zmoczyłam ubranie. Zjadłam. Nie udało mi się zasnąć, więc pojechałam. Szlak prowadził trawami, kręcił po zaroślach, po polach. Ciekawych raz tytoń, raz gryka, nie widuję takich upraw u nas na zachodzie. Potem zbliżył się do cywilizacji, minął zabytkową kaplicę w Polanówce, Chodlik, gdzie przegapiłam warowny grodek, las, ładne zdziczałe stawy, kilometry bagnistych kałuż i już szosami zmierzał do Opola Lubelskiego. Skręciłam na Poniatową. Na stacji benzynowej na przedmieściu znów wsadziłam pod kran sukienkę, zmoczyłam głowę. Niewiele to dawało. Musiałam wyglądać nieciekawie, bo prowadząca stację pani zrobiła mi wykład o odpowiednim ubraniu (dlaczego moje takie ciemne!) i że przecież mówili w radiu żeby nie wychodzić z domu i unikać fizycznego wysiłku. Sukienka z powerdry faktycznie szara była w rzeczywistości raczej chłodna. Biała na pewno byłaby lepsza, ale doświadczenie z Chile nauczyło mnie, że ja i biel nie bardzo do siebie pasujemy. Daleko od ludzi nie miało to większego znaczenia, ale w cywilizacji czułabym się głupio poplamiona i brudna.

Posłusznie pojechałam do miasta usiadłam w osiedlowym barku i zjadłam jak człowiek. Czekając na sałatkę dostałam w prezencie historię Poniatowej i instrukcję jak dojechać do zapomnianych pomników i zarośniętych lasem resztek obozu koncentracyjnego, gdzie zginęło kiedyś prawie 20 tysięcy jeńców radzieckich, nieznana mi ilość Cyganów i 14 tysięcy Żydów. Pierwsze pomniki wspominały wszystkie ofiary, na najnowszym zostali już tylko Żydzi.

Bardzo chciałam to wszystko zobaczyć, ale nie dałam rady. Piach z błotnistych dróg znów dostał się pod tarczę hamulca. Rower jechał z trudem. Było bezwietrznie, strasznie gorąco. Zawróciłam na Wojciechów gdzie mapa pokazywała agroturystykę. Jechałam ładnie, polami, sadami po żwirowych lub asfaltowych drogach. W tunelach z chmielu. Przenocowałam wygodnie (50 zł) w hoteliku prowadzonym przez karczmę. Rano pan z obsługi rozkręcił moje hamulce i odkrył, że jedna z tarcz była założona odwrotnie, górą do dołu.

Share

rowerem cz4, Kazimierz Dolny, Janowiec

W Kazimierzu trwał festiwal filmowy Dwa Brzegi. Byłam go ciekawa, tak jak samego Kazimierza, który pamiętałam (blado) sprzed być może 40-tu lat. Pani u której wynajęłam pokój pozwoliła mi zostawić bagaż (i rower) na tak długo, jak  tylko mi się spodoba, więc poszłam pieszo. Do popołudnia obeszłam chyba wszystkie atrakcje. Byłam w ruinach zamku i w korzeniowym wąwozie. Poszłam na film- świetny. Pomimo tego, że kino zorganizowano w namiotach nie było tam bardzo gorąco. Zwłaszcza, że w wejściu rozdawano wachlarze i ruch powietrza był spory. Festiwalowi towarzyszyło kilka wystaw, między innymi plakatów filmowych. Na zdjęciu Ziemia Obiecana, pewnie pamiętacie. Były też koncerty, i wielkie (na zamkowym dziedzińcu) i małe, spontaniczne w altance na rynku, gdzie ustawiono kanapy i rozdawano zimną lemoniadę. Pod wieczór wróciłam do swojego pokoju wykąpałam się i pojechałam do Janowca. Tam również wyświetlano filmy, tym razem na świeżym powietrzu. Fajnie było jechać wzdłuż Wisły, płynąć promem. Zamek jest w części ruiną. Kiedy tam podjechałam (co za wyczerpująca górka, do tego po kocich łbach!) słońce oświetlało z dołu burzową chmurę. Pięknie. Przez chwilkę wieczorna projekcja zawisła na włosku. Wiatr złożył dmuchany ekran, filmowcy pytani -co teraz?- opuszczali ręce. Widzów było malutko, kilka osób nocujących w zamku i ja. Na szczęście burza odbiła się od Wisły i zawróciła nad Kazimierz. Ponownie nadmuchano ekran, przyjechali widzowie. Organizatorzy z radości poczęstowali mnie piwem (podejrzewając, że to ja przegnałam burzę :)) Charlie Chaplin zachwycił jak zawsze. Po dużym piwie nie mogłam już odjechać rowerem więc zapytałam gdzie tu rozbić namiot. W zamku nie, bo go zamykają, i bo kamery, ale jak chcę to bardzo proszę w parku. Po seansie panowie pomogli mi znaleźć miejsce. Przy dworku gdzie rezydowała ochrona. Byłam wdzięczna.

Podobno na zamku w Janowcu straszy czarna dama. Mnie wystraszyło jednak coś innego.

– No chodź już, co się tak wleczesz!- zaraz,  zaraz… idę, tylko się wysikam… -Oj tylko bardzo proszę nie na mnie!- zareagowałam wyrwana z głębokiego snu. -o przepraszam! nie widziałem, że ktoś tu śpi…

Jeszcze długo z łazienek w dworku dobiegały odgłosy rzygania. Kiedy tylko udało mi się zdrzemnąć oświetlił mnie mocną latarką pan z ochrony- pewnie sprawdzał czy aby dobrze śpię…

Spałabym, gdyby nie gryzły komary. Moja moskitiera na głowę nie sprawdziła się, Kręciła się kiedy się przewracałam i przesuwała zbyt blisko skóry. Rano naliczyłam kilkanaście bąbli. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Budujące- bo w Polsce jednak można biwakować i zaskakujące. Nie boję się sypiania w namiocie w dziczy tu spałam ostrożnie i budziłam się przy każdym szeleście. Tak pewnie czują się przyjaciele, których zabieram w góry… Niepewnie. Nie na swoim miejscu.

 

Share
Translate »