Kofa National Wildlife Reguge: Hoodu Cabin- Kofa Dam

Szłam korytem potoku, rozjeżdżonym troszkę przez samochody, ale pięknie obrośniętym kwiatami. Podobało mi się tam i nawet się zdziwiłam jak szybko wyszłam na otwarty teren przed murem skalistych gór. Po drodze była studnia z wiatrakiem i taka sama stała niedaleko chatki. Chatka natomiast mnie rozczarowała. Myślałam wcześniej, że spędzę w niej kolejny leniwy dzień… Bo czemu nie, ale nie tak ją sobie wyobrażałam. Willbanks Cabin postawiła rodzina osadników. Dotarli tu wiosną 1931 roku, pustynia kwitła, wokół było mnóstwo zieleni, więc pomyśleli, że mogą zostać i hodować krowy. Udało im się wytrzymać kilka lat. Przyszedł kryzys, susza, w 1934 chatka spłonęła wraz z całym dobytkiem, pomimo tego nie poddali się i ją odbudowali. I taką właśnie lichą i biedną zostawili i można w niej przenocować. Nie sądzę żeby ktoś to robił. Podłogi, ściany, rachityczne półki i szafki zarósł kurz, przysypały mysie odchody. Weszłam tylko zajrzeć i uciekłam. W obu Amerykach gryzonie roznoszą groźne wirusy, brzydzę się ich, unikam słabo wentylowanych wnętrz i chociaż w tym hulał wiatr i tak mnie nie kusiło. Zresztą było dopiero wczesne popołudnie. Przyjrzałam się mapie, napełniłam butelki i ruszyłam w stronę Kofa Dam, gdzie spodziewałam się wody.

Teren był stromy, skalisty, potok, który wybrałam na początek pozarastany więc wdrapałam się na szczyt pagórka i starałam nie schodzić z grani. Z góry otworzył się wspaniały widok na szczyty, przy których nocowałam kiedy padał śnieg. To nie są wysokie góry, najwyższe sięgają lekko ponad tysiąc metrów, ale na pustyni gubi się skala i czułam się jak w Dolomitach. Prawie… dużo było kluczenia wśród kaktusów i sporo zachodu z przecinaniem suchych potoków o stromych wysokich na metr czy dwa brzegach. Piaszczystych, skalistych. Najłatwiej było poszukać miejsc gdzie chodzą zwierzęta i chociaż ich ścieżki szybko ginęły czy rozwidlały się lub skręcały w inną stronę niż ja to jednak bardzo ułatwiały życie. Wypatrywałam bobków jakby to były szlakowe znaki :)

Za przełęczą zeszłam pod murem wypłukanych czy wyszlifowanych wiatrem skał ze wspaniałymi grotami (można by spać), wybrałam wash, który zbiegał w odpowiednią stronę i udało mi się nim zejść nie drapiąc się bardzo w gęstych chaszczach. Teren wypłaszczył się, otworzyły się dalsze widoki. Znalazłam drogę prowadzącą do Yaqui Tank, ale nie udało mi się dotrzeć do zbiornika przed nocą. Długo mi też zeszło szukanie miejsca pod namiot, nawet nie dlatego, że go nie było, wszędzie wokół było kusząco płasko, bez kaktusów, ale jak się okazało pod cienką warstwą piasku była lita skała i nic się w nią nie chciało wbić, a namiot bez stelaża wymaga solidnego umocowania, więc ostatecznie musiałam zejść w dolinkę i wykorzystać płat suchego piachu. Szkoda, bo wolę miejsca z widokiem.

Zachód był skromny, bury i krótki. Nastawiłam zupę i szybko musiałam ją wyłączyć. Odblask słońca rozjaśnił chmury od spodu, niebo zczerwieniało i było pięknie jak to bywa w Arizonie. Dramatycznie, jaskrawo.

Rano wspięłam się po skarpie, zeszłam korytem i doczłapałam do sławnego zbiornika. Rzeczywiście była w nim jeszcze woda (jak mówili panowie od batonów), ale zielona, nieprzezroczysta i gęsta. Wróciłam do kałuży, którą minęłam wcześniej w skałach. Nie brałam dużo, bo przy Kofa Dam też spodziewałam się resztki wody. O niej z kolei wspomnieli ludzie, którzy zajrzeli do Hoodu Cabin kiedy się tam leniłam. Wszystkich pytałam o to samo, o wodę. I zwykle przy tym obdarowywano mnie mineralną.

Znów szlam korytem strumienia, zwęził się, zrobiło się ciasno i ślisko, i wspinając się gdzieś po skałach upadłam i trafiłam w coś twardego obiektywem. Nie zauważyłam od razu, że stłukł się filtr i kilka zdjęć się zmarnowało, wyszły odblaski. Rozejrzałam się za to dokładnie i zauważyłam na skale ponad korytem kopczyk. Jedyny, ale bardzo ważny. W górze było mi znacznie łatwiej. Nie było ścieżki, ale widziałam ślady ludzi. Śmieć co wypadł komuś z kieszeni, odbity w piachu but. Były też bobki i zejście do tamy nie okazało się trudne, choć strome. Zbiornik na wodę był pusty, dno trochę bardziej zielone niż inne miejsca, za to niżej za zaporą zachowały się resztki w kałużach. Uzupełniłam zapasy, zjadłam lunch i ruszyłam potokiem w kierunku zaznaczonej w nawigacji końcówki drogi. To był piękny bezszlakowy fragment. Chyba najładniejszy w Kofa National Wildlife Refuge.

Share

Kofa National Wildlife Refuge: Kofa Cabin-Hoodu Cabin

Kofa Cabin powstała w latach 30-tych XX wieku, kiedy ustanowiono rezerwat, a grupa młodych ludzi, w większości pochodzących z lokalnych plemion pracowała przy budowie zbiorników, które miały zatrzymać wodę dla dzikich zwierząt. To skromna, kamienna chatka, hojnie udostępniona turystom. Sprawiło mi przyjemność bycie tam, chociaż nic w zasadzie nie robiłam. Poszłam po wodę, była zielona (jak zwykle w zbiornikach dla zwierząt), umyłam się, dobrze zjadłam, połaziłam po okolicy i wieczorem rozpaliłam ognisko. Wydawało mi się najpierw, że nie ma z czego, kilka szczapek zostawionych przy piecu uznałam ze depozyt dla kogoś kto zmarznie czy zmoknie. Jednak kiedy się tak snułam po placu wokół chatki odkryłam, że każdy stary ślad po ognisku jest otoczony odpadkami z rąbania, drobnymi patyczkami, resztkami nadpalonych gałęzi. Uzbierałam to i zdziwiłam się na jak długo wystarcza. Tutejsze drewno było ciężkie, bardzo żywiczne. Dym pachniał inaczej niż nasz, wręcz nieprzyjemnie, jakbym dodała asfaltu. I tak musiały pachnieć biwaki na Dzikim Zachodzie, kowbojskie obozowiska, piecyki pionierów. Obco.

Gdybym chciała dojść do następnej chatki drogami musiałabym bardzo się sprężyć, a tego mi się wcale nie chciało. 34 km to sporo przy krótkim zimowym dniu. W zamian wyruszyłam bez szlaku na wprost przez góry celując w najbliższą studnię (wiatrak). I trafiłam, a trasa była bardzo ciekawa. Gęste od kwitnących zarośli washe, płaty kamienistej pustyni usiane pięknymi kryształami kwarcu, niskie górki z dalekim zamglonym widokiem. Poczułam się rozczarowana kiedy znów trafiłam na drogę. I kolejny raz po południu kiedy mapka (ulotka, którą dostałam od rowerzystów) pokazała wodopój tak nieprecyzyjnie, że wystraszyłam się, że go minęłam.

Jak na zamówienie (bo tak było przez cały ten wyjazd) zobaczyłam dym z ogniska, a kiedy podeszłam bliżej namioty i 4 mężczyzn, którzy minęli mnie wczoraj przed Kofa Cabin. Niewiele wywnioskowałam z ich mapy, ale dostałam wodę i 4 wspaniałe energetyczne batony. Tak jak ja snuli się po rezerwacie, tylko nie pieszo, ale kładami. Miło było z nimi porozmawiać. A wodopoju wcale nie zgubiłam, był tuż przy chatce.

Hoodu Cabin bywa nazywana Hiltonem i faktycznie jest bardzo wygodna. Zbudowano ją w latach 40-tych XX wieku, dla kowbojów sprawdzających ogrodzenia dla krów. Na ścianach zostały oryginalne mosiężne numery, dzięki którym złożono domek z przygotowanych wcześniej gotowych ścian.

W później dobudowanej części była łazienka z prysznicem, odłączona jednak od wody, podobnie nieczynna była kuchnia (węglowa lub może na drewno), ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Zamiotłam, bo było tam sporo kurzu, nakryłam łóżko namiotem (zawsze tak robię) i poczułam się jak w prawdziwym Hiltonie. Tym bardziej, że szafka na jedzenie była pełna, sporo rzeczy było świeżo przeterminowanych (więc nie miałam wyrzutów sumienia żeby je zjeść) i kiedy policzyłam wszystko co miałam, co dostałam od Terrego, rowerzystów i 4 panów wyszło mi, że mogę sobie pozwolić na jeden leniwy dzień.

Spałam, czytałam książkę dla dzieci (o chomiku:), do wyboru była jeszcze Danielle Steel), piłam herbatę ze słodkim (niezdrowym) syropem, poszłam na spacer, zrobiłam kilka zdjęć i wieczorem znów rozpaliłam ognisko. Tuż przed nocą odwiedził mnie zdziwiony rowerzysta. Oczy jak denka od słoików… Biegał nerwowo po kuchni, widziałam jak ukradkiem zjadł jeden z zostawionych obok książek cukierków, ale kiedy go zagadnęłam czy nie jest głodny, uciekł, chociaż proponowałam, że się przesunę i zrobię miejsce. Amerykańskie chatki są dostępne na zasadzie „kto pierwszy ten lepszy” i być może nie wypada się narzucać. Ściemniało się już i było mi chłopaka żal. Miał tak mikroskopijne sakwy, że chyba nie zmieściłby się tam namiot, nawet tak maleńki jak mój. Nie wspominając już o zapasie wody.

Share
Translate »