Góry Pontyjskie cz6

Mapa pokazuje, że droga kanionem ma 14 km długości, ale jest pusta i piękna więc idziemy. Co jakiś czas mija nas samochód. Miga światełko na dachu, mężczyźni wewnątrz noszą jaskrawożółte kamizelki. Machają i zwalniają, bo nie ma pobocza, nie ma gdzie uciec. Dolina wznosi się prawie niezauważenie. Za nami pojawiają się płaskie lesiste szczyty gór, jak te które tak nam się podobały przedwczoraj. Kruche skały tnie czasem ścieżynka i bywa, że widać dokąd prowadzi. Wyżej jest taras z ruiną domku i kępą podsychających drzew, zwykle figowych. Niektóre dróżki prowadzą donikąd. Owoce popękały, pogniły. Część musiała jakoś dotrzeć do drogi i tam też powysiewały się figowe krzaki. Sięgam do tych, które są najbliżej. Są słodkie, zielone lub fioletowo brązowe, czasem podziobane, część już spadła. Dziwi mnie, że nikt ich nie zbiera. Jest gorąco. Chowamy się na moment w chaszczach przy strumieniu, pluszczemy trochę. Woda jest wartka i lodowata, klarowna, choć nurt upstrzony śmieciami, worki foliowe ponawiane na kamienie, butelki uczepione konarów.

Przy drodze leży kilka wsi. W jednej mijamy coś co być może jest tutejszym barem- miejscem gdzie się pija herbatę. Nie widać ludzi, więc nie wiemy jak sprawdzić. W tej samej wsi jest też duży drewniany meczet. Droga rozwidla się, ktoś radzi żeby iść na wprost, ale to miejsce o którym mapa.cz nic nie wie. Nasza odnoga jest szutrowa, rozjeżdżona. Dolina poszerza się. W kolejnej wsi trafiamy na sklepik zapchany tak, że trudno wejść. Robimy zakupy, byle jakie, bo nie ma wyboru, sączymy colę, bo nie ma tam nic innego. Wychodzimy kiedy właściciel zaczyna namawiać na nocleg. „Dalej”- wskazuję ręką, choć tam nic nie ma, a on od razu, zrezygnowany bez odrobiny oporu odpuszcza i wraca do siebie.

Drogę w tej wsi wyasfaltowano. A jednak nic nie wygląda tu na zadbane i nic nie wygląda przyjaźnie. W oknach, nawet w okienkach komórek są kraty, podwórka wydają się opuszczone, pozarastane, kilka dużych budynków się rozpada. Nie widzę miejsca na namiot, nie chcę spać w żadnym z tych zapuszczonych domów, nie ma gdzie skręcić bo dolina jest rozjeżdżona, rozryta, na zboczach pracują buldożery i koparki. I nagle po prawej widzimy duży budynek z rządowym (jak nam się wydaje) szyldem. Policja? Straż? Głębiej, kilkadziesiąt metrów od ulicy stoi nowoczesny hotel (bez szyldu). Przy stolikach siedzą mężczyźni, których widywaliśmy wcześniej w kamizelkach. Część jeszcze w roboczym ubraniu. -Zajrzymy?- kuszę Jose. Chwilę trwa zanim znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku. To hotel robotniczy, ale może jeśli mamy szczęście znajdzie się miejsce.

Menadżerka ma długie rozpuszczone włosy i jest w dżinsach. Rozumiemy się jakoś wpół na migi. Pokój jest śliczny (i tani), jest też równie ładna kuchnia gdzie możemy sobie ugotować. I sklep z czymś co przypomina bar. -Za moment- mówię- muszę tylko spytać o coś budowlańców. Wracam na dziedziniec, ale człowieka, z którym rozmawiałam wcześniej już nie ma. Nikt mnie nie rozumie, schodzi się coraz więcej ludzi, a niewinne pytanie: „czy rozryli całą drogę w dolinie czy da się przejść?” urasta do rozmiaru monstrum. -Co tu się dzieje? Co robicie?- pytam kierownika (po którego przed chwilką ktoś poleciał). Jest zły, gulgocze tak że przypomina mi się, że Turcja po angielsku to indyk. Ani przez moment nie patrzy mi w oczy. -Nie można!- oznajmia kiedy naciskam, a chłopak z recepcji tłumaczy. -Nie wolno przejść?- precyzuję – przecież na mapie to jest publiczna droga. Gulgot nie milknie przez kilka minut szyja mężczyzny czerwienieje, wymieniamy z menadżerką porozumiewawcze spojrzenia, dziewczyna próbuje mnie ratować, ale chyba to nie pomaga.

-Macie pozwolenie?- wydusza z siebie w końcu rozzłoszczony i przez ułamek sekundy patrzy mi w oczy. -Na co? Od kogo?- teraz ja zaczynam się denerwować- Czy w Turcji nie wolno chodzić po drogach?-Dziewczyna znów próbuje go udobruchać, ale chyba robi się jeszcze gorzej- Czy wy w ogóle jesteście małżeństwem?- mężczyzna zamiera i tym razem nie spuszcza oczu z mojej twarzy- oczywiście, że nie!- mówię i prostuję się. Teraz jestem od niego sporo wyższa.- dlaczego mielibyśmy być małżeństwem?- Odpowiedź jest równie absurdalna jak pytanie i część ludzi za moimi plecami kręci się niespokojnie, pewnie hamując śmiech. Kierownik dzwoni do swojego szefa i jego głos wreszcie zaczyna się uspokajać.-Dokumenty- mówi rozkazująco, ale zanim powiem, że je mam w pokoju recepcjonistka (choć nawet nas nie poprosiła o paszporty) mówi-wiem kim są, przecież u nas śpią . -Wyjdziemy wcześnie rano, chcemy tylko przejść na drugą stronę, za przełęcz- mówię i niewidocznemu szefowi po drugiej stronie telefonu to wystarcza. Tłumek rozchodzi się jakby ktoś spuścił powietrze z balonu. Zapada zmrok.

Zazdroszczę Jose czasu, który mi uciekł, na długi prysznic, na pranie. To pierwsza taka możliwość odkąd wyruszyliśmy znad Morza Czarnego.

Ranek jest wilgotny, prognoza pogody deszczowa. Kiedy wspinamy się powolutku rozjeżdżoną przez buldożery drogą w dolinie, która wygląda jak plac budowy nie ma nikogo. Dopiero wieczorem dowiemy się, że nie powstaje tu szosa (jak sądziliśmy) tylko kopalnia złota. Zaczyna padać w połowie podejścia i jak na zamówienie znajduje się sucha koliba gdzie mieścimy się bez problemu z plecakami. Kiedy ruszamy, choć nadal mży po budowie jedzie pojedynczy samochód, być może ktoś wypatruje gdzie poszliśmy. Jesteśmy tuż pod przełęczą kiedy z dołu, z dziwacznych pustynnych zboczy przypominających geotermalne obszary Islandii zaczną dobiegać odgłosy wybuchów i szum spychaczy czy koparek. Wieś, która leży ponad tym wszystkim jest pusta i cicha. Wzdłuż drogi posadzono rzędami ałycze, zbieramy owoce, już przejrzałe, złotawo pomarańczowe, buraczkowe i śliwkowe niewiele się różnią smakiem. Tuż pod granią ze skały wypływa maleńkie źródło, po drugiej stronie droga opada suchym iglastym lasem. Niebo jest bure, kolory blade, czasem lekko mży. Mijamy kilka opuszczonych wsi, w niektórych zostały piękne drewniane chaty, w innych opadają dojrzałe ulęgałki podeptane czasem przez niedźwiedzie. Ten stary świat przecina ogromna linia energetyczna być może prowadząca do kopalni. Dziwnie wyglądają niepodłączone do niej gospodarstwa bez prądu.

Przed jedną z wiosek, która też wydaje nam się pusta trafiamy na plamę świeżej krwi (może ktoś właśnie ubił kurę?), przy wodopoju uśmiecha się do nas kobieta w szarawarach. Dachy mają niezwykłą konstrukcję, jaką widziałam ostatnio w Arizonie. Na belkach ( które są nieociosanymi pniami) leżą długie połupane wzdłuż pniaków szczapki spiętrzone w grubą (półmetrową) warstwę.

Za ostatnim domem wchodzimy w ciemny las poprzecinany słonecznymi polankami. Droga opada, i długo trzyma się trawersu wyciętego w bardzo stromym zboczu. Daleko na wzgórzu na wprost nas widać zielony mur, myślimy że to jakaś wielka owczarnia. Dróg nie ma na mapie, więc nawet nie jesteśmy pewni czy tam idziemy. We wsi, znów tak cichej jakby tam nikogo nie było słyszymy samochód. Przyśpieszamy żeby wypytać gdzie iść, ale choć turla się powolutku na nierównościach i gołych skałach znika zanim go dopadniemy. Skręcamy w górę, bo stamtąd zjechał. Droga kończy się przy opuszczonych szałasach, zostaje słabo widoczny ślad czy ścieżka trawersująca zbocze. Prowadzi do budynku otoczonego zielonym murem, ale to wcale nie jest gospodarstwo. To nowoczesny, ogrodzony betonową ścianą i siatką z drutem kolczastym letni dom. Wydaje nam się nie na miejscu (po zabytkowych wsiach), oboje nawet nie rozmawiając myślimy, że ktoś kto go tu zbudował, bez poszanowania dla krajobrazu i tradycji, na pewno nie zgodzi się na biwak blisko, może nawet nie dostaniemy wody ( bo skąd taki ostentacyjny mur, nie lubią ludzi?), że lepiej minąć to miejsce jak najszybciej i poszukać czegoś normalniejszego na noc. Kiedy podchodzimy bliżej widzimy pracujących w grządkach ludzi. Zielona betonowa ściana utrzymuje maleńkie pólka uprawnej ziemi. Przyśpieszamy żeby się nie rzucać w oczy, ale jedna z kobiet (jak inne okutana chustką) pali i ona pierwsza nas zauważa. – Mówicie po niemiecku?- słyszę, więc potwierdzam, że tak.

Siadamy na tarasie ze wspaniałym widokiem na góry. Na zachodzie pada drobny deszcz i opadającą gwałtownie dolinę oświetla rozmyte nieziemskie światło. Herbata, jak to w Turcji zamienia się w kolację i propozycję noclegu. W namiocie, ale na równej trawce i z łazienką. Jesteśmy wdzięczni, bo widok, bo siatka co chroni od niedźwiedzi, bo ciepła woda…

Kolacja jest pyszna, miło jest swobodnie pogadać (na tyle na ile pozwala mi niemiecki, od nieużywania przerażająco kulawy). Pan domu jest budowlańcem. Ma własną firmę. Kobieta, która nas zagadnęła mieszka w Niemczech i przyjeżdża tu do brata na wakacje. Ludzie, którzy zbierali kartofle to ich siostry z mężami, mieszkający niżej w dolinie. Sprzątają plony przed zimą. Nocą, już długo po zmierzchu mija nas cichutkie stado owiec i pasterz wpada do nas na kolację.

-Gruziński lub ormiański, nie wiemy- słyszę, kiedy przyglądam się wspaniałemu rzeźbionemu kamieniowi zdobiącemu kominek. -Brata firma rozbierała stary dom, nikt go nie chciał więc zabrał tutaj. Może być nawet z 11 wieku-. Byłem w Gruzji, w Armenii, w młodości na motorze- mówi pan domu i w Azerbejdżanie, ale tam choć kraj też piękny ludzie już nie są tacy przyjaźni jak u nas.

Na śniadanie przyjeżdżają siostry z rodziną. Cała czwórka rodzeństwa jest do siebie bardzo podobna. Wysocy jasnoocy blondyni. Na długim stole leży mnóstwo dobrego jedzenia, większość rzeczy widzę pierwszy raz, więc próbuję, bo jestem bardzo ciekawa. Już wcześniej (choć od lat byłam na diecie bezglutenowej) skubnęłam chleba serwowanego tu do wszystkiego i wszędzie. Trudno nieustannie tłumaczyć, że nie mogę, więc zjadłam i nic się nie stało. Uspokojona spróbowałam kolejny raz i teraz już się nie hamowałam. Byłam przekonana, że dolegliwości przeszły, że jestem normalna, jak wszyscy wokół. Co za swoboda!

Share

Góry Pontyjskie cz4

Przez trzy dni tęskniliśmy żeby dotrzeć do drogi, jakiejkolwiek byle uciec ze stromizn i piargów. I wystarczyło tylko postawić na niej stopę żeby poczuć rozczarowanie. Koniec dzikości…Łatwizna…

Gruntówka opada łagodnie skrajem rozświetlonej doliny. Na wprost nas kłębowisko błękitnych gór, łańcuchy grani, których już nie obejrzymy z bliska. Przed nami, wsie poprzyrastane do stoków organicznie, naturalnie jak kolonie grzybów. Delikatne, jakby były tymczasowe, ciche jakby nikt w nich nie mieszkał. Choć chyba nie są opuszczone, w pierwszej na którą trafiamy, przy domu stoi zardzewiały van. Mury są zbudowane z kamienia, widać, że łatane przez lata. Drewniane elementy wydają się liche, cienkie deski spłowiały w słońcu. To pierwsze nie letniskowe górskie domy, które widzimy. Pierwsze stare wsie. Ich gęsta, regularna zabudowa idealnie się wpasowała w krajobraz. I to chyba najbardziej rzuca się w oczy. Równowaga. W cieple słońca, wszystko wydaje się bajkowe i sielskie droga opada w las i szybkim zygzakiem zbliża się do dna doliny. Na jednym z zakrętów wyrzucono góry obornika, w zasadzie wały, jak bandy na narciarskim stoku. O zakręt niżej stoi samotny dom. Chłopak przewraca widłami świeży pokos, na drogę poopadały gruszki. Jose schyla się i podnosi kilka. -Pokaż- mówię, bo przypominają mi ulęgałki. – Weźcie ile chcecie- odzywa się głos za naszymi plecami, a chłopak co pracował na łące tłumaczy. Kilka metrów dalej jest kran i poidło więc zrzucamy plecaki i myjemy uzbierane owoce. W lekkim cieniu, na skraju iglastego lasu zapach gruszek zmieszany z zapachem siana aż kręci w nosie. Woda pluszcze radośnie. Przypomina mi to dzieciństwo, dom mojej babci. Nie zdążę się rozsiąść kiedy mężczyzna co nas wcześniej zagadnął pyta czy się napijemy herbaty. Pewnie, że tak!

Stara grusza ocienia ciasne wejście. Przed drzwiami stoi mnóstwo szpargałów i butów, więc też zdejmuję. I po namyśle wyciągam sandały, skarpety też są brudne, wstyd w nich wchodzić. Mężczyzna w jasnej koszuli śmieje się i macha, że nie trzeba. Korytarz wydaje się ciemny po blasku słońca i nagle lądujemy w ogromnym wysprzątanym do połysku chłodnym pokoju. Kolejne kondygnacje dopadają w dół stoku, budynek jest bardzo duży, choć z góry wydawał się malutki. Człowiek, który nas zaprosił wychodzi i wraca z żelem do rąk. I to taki świetny pomysł, coś czego mi zwykle brakuje w cudzym domu. Czyste ręce.

Herbata w srebrzystym dzbanku jest gorąca i ciemna. Na półmiskach chleb, miód, domowa konfitura i żółty ser przypominający kłęby poszarpanego makaronu, który widzimy wtedy pierwszy raz. Syn naszego gospodarza siada z nami i tłumaczy. Pytamy o drogę, o sklep. Wychodząc dostajemy prowiant na drogę. W ludziach, który nas ugościli jest taka swobodna przyjacielska radość, nie wiem czy skutek mieszkania w tak pięknym miejscu, czy tej wspaniałej jeszcze letniej pogody. Czy, może szczęśliwego, satysfakcjonującego życia? Jakby nasza niespodziewana wizyta była czymś zwykłym, miłą codzienną przerwą w pracy. Choć dla nas jest bardzo niecodzienna. -Nikt by nas tak nie zaprosił w Hiszpanii- mówi Jose. -Zaprosiło mnie sporo ludzi kiedy szłam przez Góry Kantabryjskie- protestuję, a po cichu myślę czy ktoś by nas tak zaprosił w Polsce? – Kilkoro- uściśla Jose- Zaprosiło cię parę osób przez całe lato-.

Zostaje mi po tej wizycie miejscowy ser i fotografia uśmiechniętej rodziny pod gruszą jaka rosła kiedyś u mojej babci. Wzbudzone ciepłe wspomnienia. Schodzimy gruntówką. Na dnie doliny pojawia się na niej stary asfalt. Dziewczyna w kapeluszu na nasz widok staje i zagaduje po angielsku, ale nie może zostać, bo jej krowy idą dalej. W cieniu, w laskach widzimy też innych pasterzy. Zwykle dziewczyny, każda z kilkoma krowami. W trawie rosną łany zimowitów i pólka białych krokusów. Sklep jest w betonowym baraku, chyba nowym. Są w nim tylko podstawowe rzeczy i cieszymy się, że dostaliśmy wcześniej ser. Nasi gospodarze dzwonili uprzedzić, sprzedawca proponuje herbatę, siadam rozleniwiona ciepłem, spokojem, a Jose zawiesza się telefoniczna karta. SMS informuje, że działa roaming, który na pewno został wyłączony, że koszt kilku sekund niechcianego połączenia wyniósł już 40 euro. Nie umiem wytłumaczyć tego sklepikarzowi. Nie umiem pomóc. Nasz niepokój rzuca się w oczy i razi. Dla pewności Jose pozbywa się swojej hiszpańskiej karty, a ja wyłączam polską. Kupujemy kilka półsuchych chlebów i stopione w upale czekoladki. Mijamy skręt do Yusekoba (który podziwiałam wcześniej na google earth) i przed nami zaczyna się świeżutki asfalt. Jeszcze niepobrudzony kołami. Rozgrzany słońcem upiornie śmierdzi i kiedy kilka kilometrów niżej staje przy nas samochód załadowany zieleniną i drewnem nie odmawiamy kierowcy. Wciskamy się na tylnie siedzenie i zaraz żałujemy, bo asfalt definitywnie się kończy, a wąska dolina, w którą opada droga jest ładna i żal mi widoków.

Turlamy się, powierzchnia szosy jest ponadrywana i dziurawa, 10 km zajmuje chyba z pół godziny. Po lewej widzę rzekę, wzdłuż której mieliśmy zamiar tu przyjść, tę nad którą leży Altiparmak. Za skrętem szosa poszerza się i przyspieszamy. Sarigol to w zasadzie miasteczko. Wygramolamy się z auta przed barem, chętnie bym tam zajrzała i coś zjadła, ale zanim wyciągnę z zieleniny swój plecak, mężczyzna, który nas tu przywiózł znika w altance na skraju drogi i macha żeby też tam usiadła. Zielsko, które tu przywieźliśmy to fasolka. Schodzą się ludzie żeby ją rozładować, a nam przynoszą brejowatą potrawę- ryż z fasolą. Na poboczu starszy mężczyzna myje gar pod strumieniem z węża. Jose szuka gniazdka do telefonu, człowiek który nas przywiózł odzywa się po francusku i trochę nas to uspokaja. Lampki w ładowarkach migają jak trzeba, myję ręce pod stale cieknącą wodą. Boję się czy czasem się nie zatruję, ale jestem głodna, a wszyscy patrzą na nas tak uprzejmie, oczekując, że się ucieszymy. Potrawa jest smaczna. – Mogła by być bardziej słona- śmieje się nasz kierowca- i szybko żegna się i odjeżdża. Próbuję zapłacić, ale się nie da. -To poczęstunek- mówi jeden z młodych potężnych mężczyzn po drugiej stronie altanki- my też chcieliśmy, ale to darmowe jedzenie dla budowniczych tej drogi. Trudno ocenić jaki mieliśmy z tym wszystkim związek. Mój niemiecki jest zbyt słaby żeby dopytać. Jose zbyt zajęty swoim telefonem. Mężczyźni przyjechali wczoraj ze Stuttgartu. Grubszy brodaty pochodzi z Sarigol, nadal mieszka tu jego babcia, choć on urodził się już w Europie. Kupili dom, ale nie zapraszają nas, bo nie ma wody. Pytam o sklep, o złamany kijek Jose. Może można by tu gdzieś naprawić? Idziemy razem. Na końcu pylistej ulicy jest dobrze wyposażony sklep myśliwski. Widzę solidne buty, śpiwory, ale kijka tam niestety nie mają.

Jest już późne popołudnie, kiedy ruszamy w upale asfaltową szosą z powrotem w góry. Droga, której nie ma na mapy.cz wspina się szybkimi zakosami. W jednym ze żlebów cieknie czysty strumyk więc chowam się w skałach i oblewam korzystając z tego, że nikogo nie ma. I zaraz, zanim zdążę się kompletnie ubrać przejeżdża samochód i nade mną zaczyna latać dron! -To się zawsze sprawdza- śmieje się na szosie Jose. I to prawda. Nawet w miejscach gdzie nie ma ani żywej duszy wystarczy się rozebrać do gołego żeby zaraz pojawili się ludzie. Już nie raz próbowaliśmy ich w ten sposób przywołać i działało. Teraz jestem oczywiście zła, choć dron nie zdążył mnie nakryć w negliżu.- Czemu pan nas fotografuje?- pytam chłopaka z joystickiem. -Nie was tylko świeży asfalt- tłumaczy się, a dron ucieka i gubi się w skałach. Uznajemy, że lepiej będzie też się ulotnić. Za nami roztacza się piękny widok na dolinę. -Jak Himalaje…- wzdycha tęsknie Jose- tylko wszystko jest blisko, gór można dotknąć nie tylko patrzyć z daleka jak tam-.

Do Bostanci jest w linii prostej ze 3 km, więc nie martwimy się, że nadciąga zmrok. Szosą idzie stary zaniedbany człowiek, którego widzieliśmy przed sklepem. Niesie bułkę. Kiedy go mijamy ucieka w krzaki, podejrzewamy że coś z nim nie tak. -O popatrz jedzie samochód, a nikt nie zaproponował mu podwózki- odwracam się jeszcze raz na wprost wspaniałych gór, które bezpowrotnie zostawiamy za plecami. Biała ciężarówka z różową kanapą na pace zatrzymuje się dla odmiany przy nas. -Podwieźć was?- młody energiczny chłopak pokazuje mi tekst na ekranie smartfona. Z trudem gramolimy się przez wysoką barierkę. Droga, co jej nie ma na mapie nie jest wcale taka krótka. Choć wdrapaliśmy się już prawie na samą górę od wsi nadal dzieli nas z 5 kilometrów. Szosa jest przyklejona do stoku, a on pocięty mnóstwem żlebów i wąwozów, w każdym jest zygzak. Siedzimy zafascynowani prędkością, widokiem i przepaścią, która się pod nami przesuwa. Przed wsią chłopcy zatrzymują się jakby sobie o czymś przypomnieli. – Gdzie jedziecie? -Gdzie chcecie spać?. Nie wiemy więc zapraszają nas do wiejskiej świetlicy i starszy, ten który nie prowadził obiecuje przyjść rano i pokazać nam wieś.

Noc jest zimna, znów jesteśmy wysoko. W świetlicy są wygodne kanapy i prysznic. Jest czajnik i kominek z drewnem, ale nie palimy. Nie trzeba, mamy ciepłe śpiwory i nie chcemy nadużywać gościnności.

Rano długo czekamy na przewodnika. Chłopak jest bardzo uprzejmy, my niepewni co chce nam pokazać. Bostanci to spora, czysta wieś ze starymi kamiennymi domami i ażurowymi przybudówkami i stodołami, które teraz kiedy je widzę używane, nie wydają mi się już tymczasowe. Są przewiewne, widać takie muszą być. Chłopak opowiada o warzywach i ulach. Częstuje nas dojrzałymi owocami derenia wprost z krzaka i nagle w chaszczach, którymi skróciliśmy drogę pojawia się śliczny meczet. -Ma prawie 150 lat- mówi, zbudowano go kiedy tu osiedliśmy, po ormiańskiej okupacji. -Jose krzywi się, mnie też razi to angielskie słowo, ale rozmawiamy przez automatyczny słownik, nie da się wyłowić podtekstów. -Skąd była twoja rodzina?- pytam- Z różnych stron, przyjechali tu z centralnej Turcji. Nie mieli ziemi, nie mieli pracy. Nie tu, ale w sąsiedniej wsi są jeszcze ludzie co mówią po ormiańsku -Ormianie?- pytam i w jego głosie pojawia się zdziwienie jakbym pytała o kosmitów czy potworów. -Nie, Turcy, tylko pamiętają język. Wiecie coś o islamie?- Nie- kręcimy głowami, kiedy otwiera gładkie rzeźbione drzwi. -Tu na tym obrazie jest Mekka- każdy wierzący powinien tam kiedyś pojechać, ale tylko jeśli go na to stać. Ci których nie stać nie muszą-. Motam na głowie chustę, choć o to nie prosił i podziwiam stare wnętrze.

-Na balkonie jest miejsce dla kobiet- prowadzi nas po stromych schodach od dołu ozdobionych wełnianą tkaniną przypominającą nasze ludowe pasiaki.- Mężczyźni nie mogą widzieć kobiet jak się modlą (w myślach obracam zawiłość gramatyki w wykonaniu automatycznego tłumacza niepewna kto kogo nie może widzieć i kiedy)- dlatego one siadają tu i z góry słyszą muezina. Wyglądam przez wypolerowaną barierkę z ciemnego drewna. Pod stopami w wypranych wczoraj skarpetkach ugina się wspaniały miękki dywan o wiele lepszy niż ten na dole.

Zanim wyjdziemy chłopak śpiewa nam islamską pieśń i Jose, który wcześniej uważał zwiedzanie wsi za stratę czasu się rozchmurza.

Rodzice naszego przewodnika mieszkają w dużym domu zatopionym w cienistym ogrodzie. Wysprzątane obejście zarasta las letnich kwiatów. Ojciec pokazuje nam z dumą chlebowy piec. A kiedy odchodzimy przynosi chleb (rzeczywiście najlepszy jaki jedliśmy) i owoce: pomidory i jabłka w prezencie. Mama pokazuje się tylko na chwilę, wygląda raczej jak babcia, pewnie z powodu tradycyjnego ubrania i chusty. Chłopak odprowadza nas na przełęcz. Dróg nie ma na naszej mapie i wczoraj musieliśmy spytać czy da się przejść. Siadamy wszyscy na grani wypatrując ścieżki co zbiega do Vake. Las pachnie sosnowymi igłami, drapią mnie uschnięte źdźbła traw, góry wokół nas są skaliste i strome, pozarastane półpustynnymi krzewami.

– Wczoraj zatrzymałem się, bo było mi was żal- mówi i patrzy na moją siwiznę. Właśnie skończył służbę wojskową, myśli o pracy, o żonie, o późniejszej ewentualnej podróży do Mekki. Żałuję, że nie wybadałam go bardziej w sprawie Ormian. Był taki miły, nie chciałam go stresować, automatyczny słownik wykluczał niuanse, bałam się, że coś palnę i wyjdzie niegrzecznie. I nie wiem, może te rozterki po mnie widać?

-W naszej wsi znaleźliśmy nieznane groby- mówi jakby czytał mi w myślach. -Nie wiemy czy są gruzińskie czy ormiańskie, ale utrzymujemy je czyste, bo przecież ci, którzy je zostawili nie mogą-.

Żegnamy się jakby był kimś bliskim. Zostaje mi po nim kontakt na whatsappie z imieniem, które sam sobie nadał „Turks Boy”. I wspomnienie wsi, która co zrozumiałam później była najczystszą, najbardziej harmonijną wsią jaką widzieliśmy tego lata. Ciekawi nas do czego służyła świetlica, którą chłopak nazywał domem gościnnym.

Share
Translate »