Islandia cz10 Hornstrandir- droga do Latraviku

Obudziłam się najprawdopodobniej przypadkiem i nie od razu zrozumiałam gdzie jestem i co tu w zasadzie robię. Czekam. Czekam na odpływ. Namiot był lekko zaparowany, na zewnątrz panowała cisza. Wyjrzałam, w sumie nic ciekawego (nic dziwnego skoro skierowałam wyjście w stronę ściany). Schowałam się z powrotem do śpiwora, ale jakoś nie mogłam zasnąć. Odpływ… kiedy to ja go ostatnio widziałam…? Tuż po południu? Przecież nie da się tak długo spać! Tym razem wyjrzałam bardziej świadomie. Plaża wokół mojej wysepki urosła, woda opadła. Był nocny odpływ. Nie wiem czemu wcześniej nie pomyślałam, że są dwa.

Zwinięcie się zajęło mi z pół godziny. Ponad oceanem snuły się mgły, słońce chyba właśnie wstawało. Światło delikatne, różowe. Na wodzie stada kaczek z młodymi. Na plaży łany ociekających wodorostów. I cisza.

Długo szłam w cieniu, wzdłuż ciemnych klifów, pod chmurą. Potem szlak wspiął się na stok omijając piękną zatoczkę i dalej wyszedł wprost na szeroką dolinę. Przez góry przebijały się pasma chmur, rozświetlone jak anielskie włosy, kwitły jaskry, trawa była wysoka i mokra. Ścieżka słabo widoczna. Trochę kluczyłam omijając najbardziej wilgotne miejsca. Nad zatoką stał domek z cienkich desek i plastikowych płyt, chyba schronisko. Musiała w nim nocować spora grupa. Na tarasie zostały porozrzucane kijki, leżały buty. W tym wszystkim buszowała para lisków. Puchatych, jeszcze bardzo młodych. Na mój widok wskoczyły pod podłogę. Trzeci, starszy bez strachu, powoli zjechał na grzbiecie z pokrytej rosą górki i odszedł czasem się na mnie oglądając.

Dziwnie było tak mijać śpiących ludzi. Było pewnie koło czwartej, ale słońce wywędrowało już całkiem wysoko. Jasno, mgliście i ta nieunaturalniana cisza. Nie wiem czego się w sumie spodziewałam… chrapania?

Za domkiem czekało mnie kluczenie w podmokłych łąkach (lepiej było iść bliżej morza), potem stok, stromy, wysoki, jeszcze pokryty mgłą, tuż pod granią kamienisty, potem zaśnieżony. Druga strona jeszcze bardziej stroma, ociekająca podmokła. Znów dolina, niegroźna rzeka, znów stok. Siedząc nad rzeką i gotując zobaczyłam jakieś sylwetki na grani. Malutkie, nie byłam pewna, ale chyba szły w moją stronę.

W kolejnej dolinie zatrzymałam się na chwilkę żeby posiedzieć. Było tam wygodne miejsce- jakby ławeczka. Pozostałość po dawnej farmie. Szłam już od kilkunastu godzin i trochę mi się chciało spać. Chyba z tego powodu zrobiłam poważny błąd i wierząc mojej niedokładnej mapie (i wyraźnie widocznej ścieżce) zeszłam z klifu na wąską plażę i poszłam brzegiem. Mapa pokazywała przejście morzem -podczas odpływu-czyli teraz. Plaża była dzika i wąska, w czasie przypływu chyba cała zalana. Z klifu spadały wodospady, pod nogami uginały się parujące, świeżo odsłonięte wodorosty- czułam się tam dziwnie zwłaszcza, że nie byłoby odwrotu. Nade mną wisiała wymyta, idealnie gładka skała z sufitem. Po godzinie doszłam do cypla, za którym nie dało się już dalej iść. Urwane skały i morze głębokie, turkusowe, falujące. Wystraszyłam się i wróciłam prawie biegiem. Skacząc po odsłoniętych kamieniach, ślizgając w wodorostach i podejrzliwie przypatrując się morzu. Wraca już, czy jeszcze się cofa? Chyba cofało, ale i tak trochę się wystraszyłam.

Wróciłam do „ławeczki” i poszłam górą, chociaż nie widziałam tam żadnej dróżki. Powyżej w jakimś piarżysku wypatrzyłam pojedynczy kopczyk, a wyżej, już na samej grani ścieżkę wydeptaną w kwiatach po pas. Szorstkich, nadal mokrych, upiornie gęstych. W dole parowało jakieś jeziorko. Pomyślałam, że muszę odpocząć, że się tam wykąpię, coś zjem. Woda nie była chyba geotermalna, ale była ciepła. Płytka, może nagrzana od słońca. Kiedy kończyłam herbatę na grań wyszła spora grupa. Pomachałam im entuzjastycznie. Tylu ich, na pewno znają drogę!

Spotkaliśmy się jakąś godzinę później przy brodzie (już kilkanaście metrów dalej opadającym fantastycznym wodospadem do morza). Pogadaliśmy chwilę. Islandczycy. Klubowa grupa z przewodnikiem. Mili ludzie. Szliśmy razem już do wieczora i chociaż kilkukrotnie miałam ochotę gdzieś zostać ostatecznie doszłam z nimi aż do schroniska- latarni morskiej w Latraviku. Dotarłam tam ostatnia, tuż przed północą, byłam na nogach od doby i szłam tylko siłą rozpędu, prawie spiąć.

Bardzo mnie zaskoczyli, kiedy zaproponowali żeby z nimi usiąść i zjeść. Świeżo złowione ryby, kartofle. Ciepłe, ogrzane kominkiem wnętrze. Byłam im ogromnie wdzięczna.

To był wyjątkowy dzień. Napisałam o nim opowiadanie. Będzie opublikowane w wiosennym wydaniu Kontynentów. Zdjęcia dostały wyróżnienie w IPA.

Share

Islandia cz 9 Hornstrandir

To był spokojny dzień zakończony porażką. Wstałam późno. Pogadałam z Czechami, przejęta ich planem powrotu wprost przez Drangajokull (podobno niepotrzebny jest jakikolwiek sprzęt)i zaskoczona ich podziwem dla mojej trasy z Holmaviku. Idąc zapłacić za kemping (którego jak to na Islandii nikt nie pilnował) pogadałam z mieszkającą tu przez lato panią. Miłą, uczynną przejętą wszystkimi pomysłami wędrowców. Kupiłam od niej paczkę mrożonych parówek i kawałek żółtego sera, poprosiłam o pozdrowienie pana, który mnie niedawno przewiózł przez bród. Prosił żeby się tu zameldować, dla pewności czy doszłam, czy nie przepadłam. Już spakowana wypiłam kubek herbaty z „moimi” Islandczykami (zostawali w Reykafjodur na 1 dzień) i leniwie ruszyłam na kolejne zbocze. Pogoda była pochmurna, widoczność nędzna. Pierwsza grań, pierwsza rzeka- podzielona na mnóstwo strumieni, niegłęboka, niegroźna, chociaż płynąca z lodowca. Drugie zbocze wyższe, znów błoto, znów przybrudzony, spękany śnieg. Jakieś bagna, skały, strome zejścia, wciąż w chmurze więc bez entuzjazmu i na deser cudowny widok na pasiaste zbocze opadające nad kolejny fiord. Chmury znikły, a przede mną pojawiła się rzeka. Szeroka. Lodowcowa. Widziałam ją z góry bardzo długo i dopiero podchodząc blisko wypatrzyłam na drugim brzegu dom. Potem ludzi, całkiem nawet sporo. Ucieszyłam się bardzo myśląc, że gdybym miała problemy z brodem ktoś też mnie pewnie zobaczy, uratuje, jednak rzeka znów okazała się płytka. Rozlana, dość szybka, ale przezroczysta, ledwie do pół łydki.

Wciąż pełna entuzjazmu dla nieznanych, widzianych tylko z daleka ludzi wygrzebałam się szybko z koryta nawet nie zakładając butów. Zanim dotarłam na ganek ludzie znikli. Budynek wyglądał jak duże schronisko, zakopiańskie, bogate, odpicowane. Nie bardzo pasujące do skromnej Islandii. Pojęcia nie mam czym naprawdę było. Zajrzałam chcąc spytać o łodzie- musiałam jakoś wrócić na ląd. Z Hornstrandiru- na który właśnie wchodziłam nie ma już żadnego pieszego powrotu. Ostatnia możliwość przejścia lądem była tutaj. Facet, który mi otworzył był nieprzyjemny. Tak naprawdę to mnie stamtąd wygonił. Poradził żeby spytać w Latraviku, że to blisko, dojdę tam w jeden dzień. Byłam zdziwiona, zniesmaczona, rozczarowana. Jak dotąd wszyscy spotykani na Islandii ludzie byli mili. Ten wydawał mi się jakby znajomy. Jakby polski… Nie miałam zamiaru się tym truć. Przeprosiłam za zawracanie głowy, założyłam buty i poszłam dalej wzdłuż pięknej zatoki. Początkowo przez gęste chaszcze. Za kościółkiem (maleńkim, drewnianym, niedawno odmalowanym na biało), za cmentarzem zarośniętym, ale odnowionym ciągnęły się piękne łąki, kiedyś pewnie wypasane, teraz dzikie, kwitnące jak oszalałe. Nic dziwnego był przecież czerwiec. Jeszcze niedawno, kilkadziesiąt lat temu musiała tu być spora wieś. Na krzyżach powtarzało się kilka nazwisk, ostatnie urodziny były z początku wieku- w sumie niedawno. Ryby, trochę owiec. Nie było śladów uprawy ziemi. Jaki to musiał być inny świat…

Budynek za moimi plecami nie znikał (był nienaturalnie wielki i nowy), ale przede mną wyrosło stare schronisko- pomarańczowa kapsuła identyczna jak ta, w której spałam idąc z Holmaviku. Tylko przekrzywiona, zepchnięta z fundamentu przez sztorm. Sprawdziłam czy otwarta z przyzwyczajenia. Było zbyt wcześnie żeby już nocować, zbyt blisko tego nieprzyjaznego domu. Można by ewentualnie wejść i coś ugotować bez wiatru, oszczędzając gaz. Jednak drzwi zakleszczyły się i ani drgnęły. Nie przejęłam się ani tym, ani stojącą przy schronie mapą sugerującą dokładne sprawdzenie wyposażenia i policzenie możliwości i sił. Turysto. Wchodzisz na Hornstrandir na własne ryzyko. Musisz mieć zapas jedzenia i gaz, ciepłe ubranie kompas i mapy. Postaraj się nocować blisko wyznaczonych miejsc. Pogoda jest tu nieprzewidywalna. Powiadom kogoś o tym gdzie idziesz i kiedy wracasz. Sygnał alarmowy… Dalej już nie czytałam. Sieć znikła jakiś czas temu, a telefonu satelitarnego nie miałam. Zarzuciłam teraz już nie ciężki plecak i ruszyłam ochoczo wzdłuż plaży. Kamienistej szumiącej przyjemnie, pachnącej morzem. Po godzinie weszłam w cień, a plaża zrobiła się podejrzanie wąska. Kilkukrotnie pokonałam jakieś skały, wąskie żebra wbite w przezroczysty ocean. Falowały jasnobrązowe wodorosty. Szłam tuż pod klifem, niedostępnym, podmytym i stromym i bardzo późno zrozumiałam, że przecież jest przypływ! Przestraszona spróbowałam przyśpieszyć, ale powstrzymały mnie skały. Plaża znikła dalej nie dało się przejść. Wróciłam kilkanaście minut do miejsca gdzie ze skarpy sączyła się woda i rozbiłam namiot na niewielkim trawiastym wypiętrzeniu, kiedyś dawno odkruszonym z klifu.

Ledwo mi się tam zmieścił. Gotując widziałam płynącą do bogatego domu łódź. Zasnęłam natychmiast, pomimo wczesnej pory i obudziłam się równie niespodziewanie. Wschodziło słońce. Odpływ na powrót odsłonił plaże. Było wpół do drugiej.

 

Share
Translate »