Islandia cz1- Półwysep Reykjanes

Pewnie już to kiedyś pisałam, ale powtórzę, bo wiele tłumaczy. Od lat, odkąd pamiętam, możliwe, że nawet od zawsze mam zwyczaj poznawać nowe rejony od podstaw. Stopniowo. Nie wchodzę od razu na najwyższy szczyt. Nie jadę w najbardziej polecane miejsca. Częściowo wynika to z szacunku. Nie chcę zdobywać, zaliczać. Chcę poznać, doświadczyć, coś odkryć. Bywa, że zaczynam gdziekolwiek, losowo, tam gdzie blisko, gdzie dociera autobus, gdzie akurat przypadkiem mnie zniosło.

Częściowo winna jest moja niezależność. Nie chcę przejmować czyiś osądów. Możliwe, że najpiękniej jest gdzieś tam…, ale mnie ucieszy każda ilość piękna, więc te tereny gdzie być może (czyimś zdaniem) jest tego piękna nieco mniej wcale nie wydają mi się gorsze. Jestem ich ciekawa, jestem gotowa wydobyć z nich co najlepsze, dopatrzyć się ich urody, nauczyć. Wolę to, niż naczytać się o czymś, dotrzeć tam, a potem się rozczarować. Bo przecież bywa i tak.

Konsekwentnie i też chyba od zawsze omijam wszelki możliwy tłok. Więc teraz lądując w Keflaviku pomyślałam, że zacznę gdzieś blisko. Darek („nasz” wędkarz, o którym wspomniałam-Darku, wielkie dzięki!) podrzucił mnie do sklepu, a potem na koniec półwyspu do latarni morskiej Reykjanesviti, obszaru geotermalnego Gunnuhver i pełnego ptasich gniazd morskiego klifu. Piękne miejsce. W zasadzie mieliśmy zamiar stanąć wcześniej. Szlak, który wypatrzyłam na właśnie mi podarowanej mapce (nie uwierzysz, ale znalazłem ją przed chwilka na ulicy!) zaczyna się przy żałosnym mostku mającym łączyć Europę i Amerykę. Zagadaliśmy się i minęliśmy go. Żeby dojść do znakowanej ścieżki poszłam potem wprost na wschód przez pole lawowe, doszłam do gruntowej drogi i ze 2 km dalej trafiłam na szlakowe tyczki.

Ścieżka zmierza do Blue Lagoon, którą ja tylko obejrzałam z góry. Przenocowałam gdzieś po drodze, za pięknym miejscem gdzie ze skał sączą się obłoki pary (cieplutkiej). Kolejnego dnia wdrapałam się na najwyższą górę (tam szczęśliwie znalazłam zbiornik z wodą- chyba deszczową- więc przegotowałam) i dalej kombinacją różnych krótkich szlaków przez łąki i łany łubinu dotarłam do szutrówki zmierzającej do Krisuviku. Być może ciekawiej jest pójść dalej szlakiem, który ostatecznie znów mi się objawił w Seltun- z tym, że nie miałam już wody, a przez Krisuvik przepływa rzeczka (ta sama wypływa zresztą w Seltun, ze względu na wodę lepiej chyba odwiedzić po drodze niedaleki Grindavik). Zanocowałam nad brzegiem niedaleko zburzonego kościółka. Na trawkach, wśród owiec, bardzo wygodnie.

Rano ścieżką przez łąki dotarłam do widocznych z daleka obłoków pary, które okazały się nieudanym odwiertem i farmą, częściowo w ruinie. Szlak nie wiem, ten sam czy kolejny (przyszedł ze wschodu, nie było go na mojej mapce) wdrapuje się na grań i schodzi po drugiej stronie zbocza w Seltun. Można tam też dojść szosą. Seltun jest ciekawe, ale zatłoczone. Podjeżdżają tam całe autobusy, jest spory ruch. Od sympatycznej pary starszych Szwajcarów dowiedziałam się, że wyżej za granią biegnie inny znakowany szlak (chyba zaczynał się już w Krisuviku). Widziałam z daleka buchającą parę więc przeszłam przez rzeczkę (muliście i grząsko), wdrapałam na zbocze, zeszłam i cały rejon pełen gorących źródeł był tylko dla mnie! Dalej, przez kwitnące bagno przebijała się ścieżka-  rząd samotnych tyczek. Wszystko tam bulgocze paruje i bucha, troszkę to męczące, bo bagno mocno wciągające, za to wody (dla odmiany) było tam pod dostatkiem… na jakiś czas. Ścieżka dociera do jeziora Kleifarvatn (znanego z tego, że od kilku lat lustro wody konsekwentnie opada), przez jakiś czas trzyma się brzegu raz nisko raz na klifie, a potem odchodzi na pole lawowe. Zanocowałam wygodnie na trawkach tuż przed tym polem. Po wodę musiałam niestety wrócić.

Dalej szlakiem, pod górę, przez pola śniegu aż do urwiska, cały czas wzdłuż pomarańczowych tyczek opisanych tym razem Dalal (poprzednio tyczki wskazywały Krisuvik). Stromo w dół, potem chwilkę wzdłuż gór przez stare, zarośnięte już lawowe pola. Ścieżka do nieznanego mi Dalal przechodzi przez niską grań, schodzi na polną drogę i przecina asfaltową szosę. Krócej byłoby kontynuować wzdłuż gór.

Na szosie spotkałam jeden samochód. Jego pasażerowie też nie mieli mapy i pojęcia gdzie szlak idzie dalej. Mieli za to zapas wody, którym się uprzejmie podzielili. Nadal mi jej brakowało, chociaż już od rana (o ironio!) padał deszcz. Przeszłam potem jakieś 500 m szosą. Zboczyłam wzdłuż tyczek- gdzie można wejść pod pole lawowe (o ile ma się wiedzę gdzie iść i latarkę). Magma zastygała wrząc więc pola to trójwymiarowe struktury pełne przekłutych i pękniętych bąbli. Jak sklepienia piętrowych piwnic. Żałowałam, że nie mam latarki, bo chętnie bym tam też zajrzała… W dziurze pod powierzchnią leżał jeszcze śnieg. Nie widziałam śladów, ale na szosie stał samochód więc chyba weszła tam cała wycieczka…

Ze 200m dalej po prawej stronie szosy pojawia się gruntowa droga. Szybko zmieniła się w niewyraźną ścieżkę. Dociera do szlaku prowadzącego na górę Kistufell, wysoką niewiele ponad 600 m npm, ale ośnieżoną i bardzo stromą. Wdrapałam się tam okrężnie (po lewej), długo krążyłam we mgle szukając porzuconego szlaku, a potem kiedy go już szczęśliwie znalazłam przenocowałam przy płacie śniegu – a raczej przy wypływającej spod niego strużce wody. Od rana lało, a ja byłam cała mokra, pomimo to woda była dla mnie jak skarb :). Fajnie było sączyć gorącą herbatkę w namiocie susząc przy okazji mokre mankiety kubkiem.

Rano to samo. Mgła i drobny, ale bezlitosny deszcz. Szybko, może po godzinie pokazały się wyciągi Blafjoll, a pod nimi jakiś schludny domek. Okazał się czymś w rodzaju schroniska- biura firmy oferującej wejścia do wnętrza wulkanu. Przewodnicy udzielili mi kilku sensownych rad i pozwolili troszkę posiedzieć. Grzały kaloryfery. Po godzinie byłam już całkiem sucha. Szlak poprowadził mnie dalej przez ośnieżone zbocza, potem łany porostów na pięknym lawowym polu, wśród czerwonych wulkanicznych stożków i (o dziwo!) wśród stawków wypełnionych czyściutką wodą. Pogoda poprawiła się i kiedy wczesnym popołudniem dotarłam do szosy nr 1  świeciło słońce i było bardzo pięknie.

Półwysep Reykjanes został za mną. Już nigdzie później nie spotkałam tak pięknych, koronkowych lawowych pól i takich poduch porostów. Podczas suszy srebrzystych, pozornie martwych. Po deszczu, lub choćby muśnięciu mgły żółknących aż do nasyconej oliwki, po to żeby zaraz znów zaschnąć i czekać.

Przeszłam w odległości tylko kilkunastu kilometrów od Reykjaviku. Przez cały czas (poza Seltun) byłam zupełnie sama w pięknym dzikim terenie. To ok 80 km, może odrobinę więcej. Zajęło mi prawie 4 dni.

Share
Translate »