Islandia cz6 pieszo na Hornstrandir

Szło mi się z początku bardzo ciężko. Świeciło słońce, wiatr nie docierał zza zbocza, a przede mną wyjście na płaskowyż. Kilkaset metrów, dość strome, dość długie, dość gorące. Na górze zrobiło się wietrznie i zimno- wysokość robi tu wielką różnicę. Już po godzinie doszłam do płatów śniegu. Nie było ścieżki, prowadziła mnie linia z prądem i podążające wzdłuż niej wielkie kopczyki. Przede mną kołowała się mgła, w dotyku jak się potem okazało oślizła i lodowata. Chwilkę przed tym jak się w nią zanurzyłam do mojej linii dołączyła biegnąca z doliny droga- odcisk kół na kamieniach i mchach. Nie zeszłam na nią, bo na górce w pewnej odległości od szlaku wypatrzyłam pomarańczową kapsułę- ratunkowy schron, który wprawdzie służy tylko do pomocy w ciężkich przypadkach, ale byłam upiornie zmęczona. Wyłaziła ze mnie cała dwutygodniowa wędrówka, wyłaził rozregulowany żołądek, bolała głowa. Do tego w schronie grzał kaloryfer! Dobrodziejstwo biegnącej przez góry elektryczności. Temu już się nie oparłam. Mrożący do kości wiatr, mgła, a wewnątrz ciepło i łóżka. Wyspałam się tam jak mops i rano, trochę głupio zamiast wrócić do miejsca gdzie ostatnio widziałam szlak poszłam dalej wzdłuż słupów mając nadzieję na kolejne spotkanie z drogą.

W międzyczasie trafił mi się śnieg, potem jeszcze więcej, bardzo grubego, szczeliny jak w lodowcu, śnieżny most. Przelazłam nim ponad rwącą rzeką, a potem widząc wielkie kopce zagapiłam się i jak zahipnotyzowana zeszłam na wprost przepięknego widoku nad fiord. Pomyślałam dopiero na dole- na niewielkiej wysokości nad morzem, i znów mozolnie wdrapałam się trochę wyżej, trawersując dzikie strome zbocza w poszukiwaniu zagubionej ścieżki. Nie od razu odkryłam co się w zasadzie zdarzyło. Namordowałam się strasznie szukając znaków i w końcu wypatrzyłam mizerne, bardzo rzadko postawione kopczyki. Wyprowadziły mnie na akrobatyczne zejście po niemal pionowej ścianie. Przez cały czas byłam tak skupiona na odnajdywaniu trasy, na fiordzie, nad który naciągał deszcz, że nie pomyślałam o odszukaniu porzuconej wczoraj drogi. Linia z prądem, która mnie prowadziła zdążyła w międzyczasie zniknąć (pod ziemią), kopce odbiły aż na sam dół w przeciwnym niż interesujący mnie kierunku, nie miałam dokładnej mapy (pożałowałam pieniędzy, bo pokrywałaby tylko jeden dzień). W efekcie godzinami snułam się po upiornie stromych, na zmianę kamienistych lub podmokłych zboczach i w końcu (i tak) zeszłam nad ocean. Były tam jakieś zabudowania i tabliczka z nazwą- po tym zorientowałam się, że zeszłam o fiord za wcześnie. Mogłabym teoretycznie ominąć kolejne zbocze nadmorską drogą, ale odkrycie, że aż tak się zagapiłam natychmiast wydobyło we mnie zapas energii.

Pomyślałam chwilkę (krótką niestety) i zaryzykowałam powrót na płaskowyż wzdłuż rzeki. To oczywiście nie najlepszy pomysł. Najpierw bagna, potem podmokłe łąki, znów bagna, rząd kolejnych wodospadów, siatka dopływów, w której z trudem odnajdywałam główny nurt, podmokłe kamieniste łąki, pola śniegu, śnieżne mosty, śniegowe błoto. Mgła, deszcz, brak widoczności. Moja rzeka wyprowadziła mnie na urwisko, które pokonałam po trzecim podejściu, z wielkim strachem. Wszystko się tam obrywało, sypało, zapadało, a w dole huk rzeki nakrytej mgłą. Na wprost na wpół zamarznięty staw. Obeszłam. Starając się nie gubić kierunku, w ciemno (czyli w jasno, ale różnica niewielka) przeszłam wzdłuż czegoś ciemniejszego- może zbocza, przez miękki, zalany, czasem zaśnieżony grunt aż natknęłam się na samotny kopczyk. Tam się poddałam i rozbiłam namiot. Padało, a ja chciałam odpocząć i zjeść. Przeżyłam przy tym chwilę grozy- kilkaset metrów dalej było jezioro zeszłam nad nie po wodę i wracając długo krążyłam we mgle szukając ciemnozielonego namiotu idealnie wtopionego w pełen głazów teren. Uff… Rano było jeszcze gorzej. Mgła zgęstniała, bardzo wzmógł się deszcz.

Nie mając wyboru spakowałam się i wyruszyłam przed siebie z kompasem w dłoni porównując co chwilkę widok przede mną i za mną. Według mapy, którą na szczęście, za namową pana z informacji sfotografowałam (i która bardzo się różniła od mojej papierowej 500-tki) niecały kilometr przede mną powinnam przeciąć zgubioną wczoraj gruntową drogę. Rzeczywiście na nią trafiłam- niemal po omacku. Tu, daleko od cywilizacji była już ledwo widoczna, co gorsza kręciła i nie miałam pewności czy chwilowy kierunek na północny zachód- (odpowiadający mi) nie zaprowadzi mnie znów do Holmaviku, mogłam przecież przeciąć jakiś wielki zakręt i niechcący pójść w przeciwnym niż powinnam kierunku. Borykałam się z tym problemem przez cały dzień. Droga kręciła tak, że kompas wskazywał naprzemiennie wszystkie strony świata. Miałam wrażenie, że poruszam się głownie na południe, ale w sumie… po drodze do Holmaviku czekał przecież ten ogrzewany schron… Tym się pocieszałam starając się wypatrzeć jakikolwiek ślad kół na piarżyskach, na polach błota ubitego przez zimowe deszcze, na skałach. Najtrudniejsze były płaty śniegu. Tak duże, że we mgle widziałam tylko nieskończoną biel. Musiałam mozolnie obchodzić każdy wokół patrząc gdzie wydobywa się spod niego droga- która zwykle była tylko cieniem czegoś, nawet nie ścieżki, wspomnieniem po kimś kto wdarł się tu ostatni jesienią ubiegłego roku. Przeczuciem. Kilka razy się pomyliłam i wracałam powtarzając te same czynności.

Padało bez przerwy, znów przemoczyłam rzeczy, znów nie odpoczywałam, nie jadłam. Mgła przedarła się lekko po kilku godzinach, pokazując mi seledynowo obrośnięty strumyk i piaszczystą górę. Widok ginął jeszcze wiele razy, ale za górką chmura coraz bardziej rzedła, czy też raczej ja zeszłam pod nią z mlecznej mżawki wprost w regularny deszcz.

Doszłam tak aż do grubszej, gruntowej drogi, skręciłam w lewo (po namyśle, bo wcale nie byłam pewna) i z półtorej godziny później weszłam do wyglądającej na opuszczoną wsi z ruinami jakiejś starej fabryki. To rozpoznałam. Byłam na mapie!

Przez chwilkę miałam zamiar znaleźć jakieś schronienie w ruinie, ale obwieszono ją napisami „teren prywatny”, więc z żalem powlokłam się dalej wzdłuż fiordu wystawiona na całkiem poziomy deszcz. Trudno w to uwierzyć, ale zatrzymałam się w cieniu jakiejś opuszczonej przyczepy i tam było zupełnie sucho. Ubrałam się cieplej, coś zjadałam. Zmusiłam się żeby z tego bezpiecznego miejsca wyjść i jakiś kilometr dalej znienacka złapałam stopa. Po prostu cud.

Grupa Islandczyków z Reykjaviku wynajęła na jedną noc duży dom tuż nad fiordem. Za nim ostatecznie kończyła się droga. Ogrzałam się tam, posiedziałam pod dachem klika godzin, przez jakiś czas sama, ciesząc się wygenerowanym dla mnie ciepłem- grzejnikami na gaz, uruchomionym piecem (dom stał pusty i początkowo było w nim lodowato). Para, które mnie zabrała wróciła po kogoś czyj samochód nie dałby sobie rady z tą drogą, a kiedy w domu zaczęło przybywać gości przeniosłam się do dużej drewnianej toalety nad oceanem (z 500 m od tego budynku). Zmieściłam się  w niej razem z namiotem. Dobrze mi się tam spało no i miałam miejscówkę z łazienką :). Rzeczy zdążyły wyschnąć kiedy czekałam więc pomimo pewnej ażurowości tego przybytku było mi w nim wystarczająco ciepło.

 

Share

Islandia cz4 islandzkie wyżyny

Z Kerlingarfjoll wyruszyliśmy wcześnie, zmarzliśmy, padało i wiało nawet mocniej niż poprzedniego dnia. Cały czas biłam się z myślami czy nie zostać. Może droga wzdłuż południowej strony Hofsjokull dałaby się jednak jakoś przejść? Pewnie nie do Nyidalur jak chciałam, pewnie nie na północny wschód, ale z drugiej strony skąd pewność? Wahałam się i wahałam, ale wsiadłam w końcu z Grześkiem i Justyną do kempingowca i zjechałam aż na sam dół. Już po drodze widzieliśmy, że rzeki wezbrały. Dalej było jeszcze gorzej. Wodospad, który sfotografowałam w drodze do Kerlingarfjoll wyglądał teraz jak powódź. Przybyło z pół metra wody. Mętnej, błotnistej, przerażającej. Podobnie nieprzyjaźnie wyglądała Blanda. Nic dziwnego. Od dwóch dni niemal nie przestawało lać. Minęliśmy skręt do Hveravellir (zwiedziliśmy go wieczorem poprzedniego dnia, więc już nie zaglądaliśmy). Wysiadłam za mostem niecałe, 5 km za skrętem widząc rząd wielkich kopców, znakowały jednak Kjolur nie szlak. Szłam kilkanaście kilometrów wzdłuż rzeki w niewielkiej odległości od drogi, dobrze mi znaną końską ścieżką. Razem z nią pokonałam kolejny most (też nie do przekroczenia w bród) i odbiłam w lewo wzdłuż wyraźnej górki (Sankulufell). To niepozorne, ale piękne miejsca, bagniste, pełne strumyków obrośniętych neonowo-zielonym mchem. Zamieszkałe przez ptactwo, głównie gęsi, przez stada wolno chodzących owiec. Porośnięte płatami wysokich traw. W deszczu upiornie mokre. Wzdłuż zbocza ciągnął się owczy szlak. Wąziutki, ale dobrze widoczny. Przekraczał kolejne zerodowane kaniony, omijał bagna. Wydawało mi się, że górka nie ma końca. Po lewej widziałam mgłę wiszącą na zboczu Langsjokull. Z tej strony lodowiec opadał mniej dramatycznie. Płaska kopuła lodu i szarawe wzgórki bez roślin. Pokazywało się to co jakiś czas, zawsze tylko na moment. Było zbyt mokro żeby fotografować. Też zbyt mokro żeby stanąć i zjeść. Kiedy górka się ostatecznie skończyła skręciłam w kierunku zaznaczonej na mapie gruntowej drogi. Z trudem ją odszukałam we mgle. Przez chwilę wahałam się czy nie wrócić do Kjoluru, ale nie chciałam cywilizacji. Zamiast w prawo skręciłam w lewo wybierając ciągnącą się aż do północnego wybrzeża kombinację polnych dróg, tak na oko trochę ponad 100 km. W praktyce to tyczki znaczące miejsce gdzie być może, gdyby umieć i mieć stosowny pojazd udałoby się pokonać płaty śniegu, pola błota, kolejne niewielkie, ale czasem płynące w kamiennym korycie rzeczki. Co jakiś czas widziałam dowody na to, że był tu samochód. A to porzucony kanister, teraz pełen deszczówki, ale nadal pachnący benzyną, a to dziura której można by schować traktor… Najczęściej oprócz tyczek nie było tam zupełnie nic. Szłam po polu lawowym, starym, przykrytym warstwą błota, częściowo zajętego już przez drobne rośliny. To nie była najkrótsza trasa, ale nie miałam lepszego pomysłu. Wędrowałam tą drogą przez trzy kolejne dni. Pogoda poprawiła się raz. Na kilka godzin. Mogłam wtedy pooglądać widoki (od Langsjokull do jeziora Blondulon i widocznych już na horyzoncie północnych gór), mogłam usiąść i zjeść (miałam przecież 12 jajek, masło i płatki). Trochę gorzej bywało z wodą- pomimo wszechobecnego błota. Wiele cieków pokrywał kożuch gęsich kup, źródła wsiąkały w ziemię, woda znikała w ażurowej strukturze lawowego pola- zwykle niewidocznej, ale działającej jak sito. Kilku zaznaczonych na mapie rzek nie było. Radziłam sobie łapiąc to co wyciekło spod płatów śniegu (też przecież niezbyt czystego).

Wędrówka przez islandzkie wyżyny jest bardzo szczególnym przeżyciem. Pustka. Pod każdym możliwym względem. Wizualnie- bo krajobraz niemal zawsze ten sam, towarzysko- widziałam kilka ptaków i owce. Roślin niewiele. Kilka wciąż się powtarzających gatunków, głównie kwitnący akurat bujnie zawciąg. Cisza- jeśli pominąć deszcz i wiatr. Poza tym zimno i post. To wysoko położone tereny, temperatury były przez cały czas dodatnie, ale bliskie zera. Po zejściu na dół dowiedziałam się, że jest około dwóch stopni.

W ciągu mojego pogodnego dnia (a raczej kilku pogodnych godzin, które mi się łaskawie trafiły) wpadałam w niemal mistyczne odczucia. Byłam szczęśliwa, uwolniona od wszelakich potrzeb, od aspiracji, od żalów. Nie wiem czemu nie czułam zmęczenia czy głodu. Kiedy padało, a zwłaszcza po dwóch kolejnych mokrych dniach byłam coraz bardziej zmarznięta i słaba. Dwa razy spałam w mokrych rzeczach i w końcu już mi się ich nie udało wysuszyć. Peleryna przeciekała, zatrzymanie się żeby odpocząć czy zjeść wymagałoby odsłonięcia się, nieuniknionego i tak co jakiś czas- bo toaleta, bo trzeba rozbić czy złożyć namiot. W deszczu i wichurze to wcale nie takie łatwe. Wcale nie szybkie. Zwłaszcza, że moje namiotowe rurki służyły i za stelaż do plecaka więc kolejność zwijania nie była optymalna. Jadłam tylko wieczorem i rano- w namiocie. Prawie nie piłam- bo nie było jak. Trzeciego dnia zeszłam trochę niżej- prosto w wał deszczowych chmur. Znikła jakakolwiek widoczność, ale pojawiła się bardziej uczęszczana droga. Podejrzewałam, że wiem gdzie jestem, jakieś 40 km od wybrzeża. Gdzieś po lewej minęłam skręt (do pewnie zamkniętego) schronu, potem kilka wędkarskich jeziorek, a dokładnie wskazujące je drogowskazy. Nie sprawdziłam położenia z mapą, bo jak ją tu wyjąć na deszczu. Nie wiedziałam zupełnie nic. Tylko kilka metrów drogi. Nieświadoma, że temperatura nocą bardzo spadła nie założyłam ostatniej możliwej warstwy (dodatkowych legginsów i koszulki do spania) i z każdą chwilą coraz bardziej i bardziej marzłam. Normalnie przyśpieszyłabym żeby się ogrzać, ale nie dałam rady. Nie mogłam. Męczyły mnie dreszcze, ruszałam się jak mucha w smole gotowa rozbić gdziekolwiek namiot żeby móc odpocząć, ubrać się cieplej i zjeść. Nie wiedziałam nawet, która godzina. Myślałam, że dochodzi południe, więc pomysł z biwakowaniem wydawał się abstrakcyjny… Więc nie stanęłam.

Wyobraźcie sobie jak się poczułam słysząc za plecami samochód. Minął mnie i ponownie zatonął we mgle. Powoli, ale nie wiedziałam co zrobić. Tylko się odsunęłam robiąc miejsce. Kiedy znikł odkryłam, że jestem sama. Beznadziejnie, nienaprawialnie sama… A przecież wcześniej niczego takiego nie czułam. Przyśpieszyłam, nie wiem nawet po co, samochodu nie da się przecież dogonić i niespodziewanie wyszłam wprost na dwa auta. To, które mi wcześniej mignęło i drugie ustawione w przeciwną stronę.

-Od jak dawna tak idziesz?- spytał przystojny facet w ociekającym wędkarskim stroju. Od 14-tu dni wyjaśniłam, bo to miałam już policzone, chociaż możliwe, że o jeden się pomyliłam …

-wsiadaj, zwiozę cię na dół- powiedział tonem, w którym nie było pytania. Wsiadłam. Kierowca zawrócił i podkręcił ogrzewanie. Przestałam dygotać dopiero po kilkunastu minutach. Okazało się, że do Vatnsdalur gdzie zaczynał się asfalt zostało mi najwyżej 10 km. Że jest po piątej, że schron wcale nie zamknięty – bo spała w nim ta grupa- wędkarze i ich przewodnik- facet, który mnie zabrał. Jak się okazało właściciel jednej z najlepszych łososiowych rzek, zięć właściciela Kerlingarfjoll, mąż właścicielki hotelu w Vatsndalur… Islandia jest mała, a wszystkie tereny prywatne. Dużo się po drodze dowiedziałam.

Kiedy odtajałam było mi oczywiście żal. Mogłam zabiwakować i sama dojść do wybrzeża. A przynajmniej do tego asfaltu, którym tak szybko, w kilkanaście minut dojechaliśmy do głównej szosy, a potem kolejne 20 km do Blondous.

Wysiadłam przy sklepie. Wypiłam i zjadłam. W informacji turystycznej zmieniłam skarpety na suche (jak dobrze mieć foliowe woreczki!) i słuchając ulewy i rad miłej pani zdecydowałam się dostać stopem jak najbliżej Hornstrandir. To było jedyne miejsce gdzie miał się skończyć deszcz. Już jutro.

-Będzie bardzo zimno -uprzedzała mnie ta miła pani, ale zależało mi tylko żeby już nie padało…

 

Share
Translate »