Korsyka23 cz11 Cap Corse

W Saint Florent jest wszystko czego potrzebowałam. Mapa, sklep i spokojny kemping na plaży. Wprawdzie zapełniony karawanami i wielkimi rodzinnymi namiotami, ale wciskam się gdzieś, a mikrofalówka i kuchenny stolik nikogo poza mną nie interesują. Gotując herbatę w pięknym różowym blasku zachodu dzwonię do córki i na dźwięk polskiego podchodzi blondynka w szortach. Myslę, że to turystka jak ja, ale ona tu pracuje. Wraz z mężem mieszkają w jednym z większych domków. Pożyczają mi szampon do włosów, bo zapomniałam, opowiadają trochę o swojej pracy i o tym jak się zadomowili na Korsyce. Nie mówią po francusku, ale to nie przeszkadza. Korsykański jest bardzo podobny do włoskiego, a ten znają. I to wystarcza.

Kiedy rozmawiamy niebo robi się fioletowe, zapalają się światła Saint Florent i wszyscy (my też) wychodzą na plażę popatrzyć. To bardzo blisko, wystarczy przejść przez drogę.

Zwijam się dopiero koło południa. Czyste ubranie, czyste włosy, takie malutkie drobne przyjemności, po miesiącu wędrówki nabierają głębszego znaczenia. Czuję się kimś, więc nie przeszkadza mi, że macham i nikt się nie zatrzymuje. Nie jestem żulem, nie wyglądam na żula, więc widać to są nieodpowiedni ludzie. I faktycznie kiedy już zatrzymuje się odpowiedni od razu robi się miło. Mężczyzna przed pięćdziesiątką, tak żywotny, radosny, że wydaje się nie mieścić w samochodzie. Odwozi mnie na miejsce skąd odjechałam wczoraj i instruuje jak się wdrapać na grań.

Dzień jest pochmurny i duszny. Mijając Oletta słyszę jak warczy burza, więc chowam się w barze. Kelner jest sympatyczny, zamawiam coś na chybił trafił z karty, coś małego, bo jeszcze nie jestem głodna, a on przychodzi zakłopotany i mówi, że skoro nie mogę zjeść chleba kucharz upiecze mi (gratis) talerz ziemniaków, bo przecież czymś tak malutkim się nie najem.

Za wsią gubię się i wdrapuję na grań inaczej niż miałam zamiar. To droga, która staje się na kilka kilometrów szlakiem, a potem znów dobija do gruntówki. Na grani siedzi wilgotna chmura, jest chłodno. Długo nie mam żadnych widoków, potem pojawiają się dalekie zamglone wzgórza- Desert Agriates i wtulone w nie Saint Florent. Droga biegnie troszkę poniżej grani i często udaje mi się z niej zejść i wędrować po trawach czy skałach grzbietem. Tak lepiej, bo nie tracę widoków. Lekko mży, żeby zjeść chowam się pod okapem skał, można by tam nawet przenocować na suchym. Góry opadają na zachód bardzo stromo, są poszarpane, skaliste, popodcinane, wschodnie stoki odwrotnie- zielone i gładkie. Z góry widzę kamieniołom, na przełęczy gdzie muszę przeciąć szosę wokół bunkra z II wojny światowej pasą się krowy. Na ścianie wymalowano logo Frontu Wyzwolenia Korsyki. W ostatnich latach separatyści troszkę ucichli, ale idea niepodległości od Francji nadal jest żywa.

Aż do telewizyjnej wieży idę asfaltem i jest to niecałe 5 kilometrów, czyli znów blisko przekroczenia własnego zakazu… choć może gdyby odliczyć dziury byłoby tego asfaltu znacznie mniej. To tylko jedna nitka, nie wiem jak minęłyby się tam samochody, myślę że nie jeździ tu nikt poza obsługą wieży, a spotykam Niemców w kempingowcu. Na szczęście, bo nigdzie nie ma czystej wody. Kiedy oglądam się za siebie tuż spod szczytu widzę, że w każdej zatoczce, na każdym płaskim kawałku pobocza ktoś nocuje. I nikomu to widać nie przeszkadza.

Swój namiot rozbijam już na szlaku, kilkaset metrów za wieżą. Wejścia na ścieżkę broni uparta krowa i tracę tam chyba ze 20 minut zanim mnie puści.

Dobiegam na upatrzony punkt widokowy w samą porę żeby popatrzeć jak słońce nurkuje w morzu. Z drugiej strony, 1000 metrów poniżej mnie rozjarzają się światła Bastii. Z portu wypływa prom, chyba do Genui, zagapiam się i potem z trudem znajduję płaskie miejsce, maleńkie wbite pomiędzy sosnę i jałowiec, na samiutkim skraju urwiska.

Długo nie mam ochoty spać. Robię zdjęcia aparatem i telefonem. Siedzę i patrzę. Potwornie wieje.

Szlak, który poprowadzono grzbietem półwyspu jest znakowany. Ścieżka dzika, skalista, co jakiś czas przecinam zejście, lub wariant prowadzący niżej i bywa że mi taki bardziej pasuje, bo w dolince jest strumyk, czy źródło. Widoki są wspaniałe po obu stronach. Chmury suche i tylko się ocierają o grań. Na jednym ze szczytów trafiam na otwarty domek. Nocuję w przypadkowym miejscu z widokiem na wschodnie wybrzeże. Może poszłabym jeszcze kawałek dalej, ale mgła gęstnieje i gubię szlak. Malutka cabana, która znajduję na hali nie nadaje się za bardzo na nocleg (jest zbyt ciasna, klaustrofobicznie niska), ale przydaje się bardzo jako kuchnia, bo bardzo wieje.

Budzę się na długo przed świtem. Chmury drą się, przez mgłę przebijają się pojedyncze światła malutkich wsi, gdzieś bardzo daleko, na wybrzeżu. Powierzchnię morza z tej odległości niemal zupełnie gładką tnie duży statek czy prom. Myślę, że z góry (na oko przecież tak niedalekiej) otworzy się szerszy, ciekawszy widok, więc ruszam nadal w piżamie, w niezawiązanych butach bez skarpet, po kostki w rosie. Nachodzi chmura. Nie wiem gdzie jestem, skąd przyszłam, gdzie zostawiłam namiot i telefon. Przez godzinę kręcę się w lepkiej mgle, trafiam nawet na szlakowy znak, ale idę chyba w drugą stronę, schodzę zbyt nisko.

Kidy mgła opadnie zobaczę, że kilka razy przeszłam z 10 metrów od namiotu i nie znalazłam. Mogłam zabiwakować lepiej. Na przełęczy z pół godziny dalej stoi kapliczka (Chapelle Saint Jean) jest otwarta. Dalej robi się stromo, kamieniście. Szukając źródła trawersuję Cima de e Follicie (gdzie strasznie wieje) i grzęznę w kikutach spalonych krzewów. W podmokłym nasączonym przez deszcze gąszczu.

Bergerie de Petrikaghiola jest zamknięta, ale zostawiono stolik i krzesło, więc się rozsiadam. W źródle bulgoce zimna, czysta woda, góry już opadają. Szlak wije się łagodnie po grzbietach, chowa czasem w lasku czy w chaszczach. Przy kapliczce Santa Lucia na parkingu dusi się upał. Zostawiam plecak ruszam w kierunku wodopoju zaznaczonego na mojej mapie, a okazuje się, że to zbiornik strażacki, zamknięty na głucho. „Szkoda, że nie skręciłam do opuszczonego klasztoru Les Gîtes Sénèque”, myślę, „szkoda że nie nabrałam w strumieniu…”

-Może macie wodę?- pytam entuzjastycznie kiedy zatrzymuje się koło mnie samochód. -Idź do sklepu- mówi wystrojona na różowo pańcia- o widzisz tu jest znak, to 10 minut! Sklep leży na wybrzeżu. Na mapie to 10 kilometrów i jeszcze kilkaset metrów w dół. Przyśpieszam, wbiegam na wąską piękną grań. W zielone tunele powycinane w bardzo gęstej makii. Do wieczora gnam licząc, że może coś wypatrzę, że będzie zejście, ale góry są spieczone i suche. Nie ma jak zboczyć. Grań wypłaszacza się w końcu, ścinam łuk drogi po śladzie który ktoś naniósł na mapy.cz i grzęznę w potworniej gęstwinie. Ledwo mi się udaje wyjść, jestem podrapana, krzaki ukradły mi jedną butelkę. Nie sprawdzam którą, czy tą gdzie na dnie został jeszcze ostatni łyk, czy pustą… . Ścieżka opada do traktu rozjeżdżonego przez ciężarówki. Zaglądam w każdy żleb (wszystkie są suche), rozważam wykorzystanie kałuży. Z daleka widzę duży budynek, to kościół. Jest zamknięty, ale strażacka cysterna, choć na pierwszy rzut oka niedostępna podobnie jak ta przy szosie ma otwór z góry. Na klapie wisi kłódka, ale już ją ktoś zdążył otworzyć. Wiążę wszystkie kawałki linek, wrzucam kilka kamyków do butelki, i tak nie tonie, więc dociskam ją jeszcze z góry kijkiem. Woda jest ciepła, leżąc na dachu wdycham nagrzaną wilgoć zgromadzoną w zbiorniku. I szybciutko uciekam za kościół żeby ugotować swoją zdobycz- kradzioną wodę. Chowam się, chociaż nikogo nie ma, chyba ze wstydu. Nie zdążam dopić kiedy słyszę samochód. Ostrożnie wychylam się zza rogu, mężczyzna idzie w las. Za chwilkę obok parkuje druga furgonetka. Kierowca też znika, a ja boję się wyjrzeć żeby zobaczyć gdzie. Szybciutko zwijam wszystkie swoje rzeczy (a miałam już zamiar zostać na noc!) i skradam się jak rasowy złodziej, uciekam. Nie tam gdzie chciałam- szlakiem do Morsiglia (bo oni właśnie tamtędy poszli) tylko dalej wzdłuż gór, polną drogą.

Gnam, co i rusz oglądam się ostrożnie za siebie, przekonana że widziałam bandytów. Ściemnia się, boję się, że mnie dogonią samochodem, więc skręcam w pierwszą możliwą ścieżkę, jak się potem okaże mój szlak i rozbijam namiot zanim znów wyjdę na drogę. Nikt mnie oczywiście nie goni, nikt nie szuka. Nocą w skalnych szczelinach krzyczą sowy. Rano spada drobniutki deszcz.

PS: w galerii są wymieszane fotki z aparatu i z telefonu, kilka bardzo podobnych zostawiłam obie wersje żeby popatrzyć czy jest aż tak wielka różnica. Bo może niepotrzebnie się męczę…? Jak myślicie?

Share

Korsyka 23 cz10 Monte Petrone-Saint Florent

Do chatki, którą sobie upatrzyłam na mapie jest co najwyżej 3 kilometry. Poranek mglisty, nie umiem przetrawersować i muszę zejść stromym bukowym lasem do miejsca gdzie widziałam ostatni maz na kamieniu. Pomimo oznakowania nie ma ścieżki, las jest doszczętnie zryty przez dziki, zasypany wiatrołomami, spróchniałym drewnem. Nic dziwnego, że wieczorem się tu zgubiłam. Teraz też łażę i wracam, aż wreszcie teren robi się stromy, a szlak używany przez zwierzęta i ludzi ostatecznie ogranicza się do jednej (być może jedynej możliwej) ścieżynki. Kiedy szukam źródła (jest zalane przez wezbrany strumień) chmury rwą się i widzę dalekie zielone wzgórza. Za moment nakrywa mnie gęsta mgła i omal nie mijam chatki. Stoi lekko z boku, na płaskiej trawiastej polance. Dużo większa niż szałas gdzie nocowałam, pełna śladów opiekującej się nią społeczności. Na jednej z prycz leży nadmuchany materac i nic mnie już więcej nie interesuje aż do wieczora. Leżą, czasem zasypiam, słucham jak leje, kiedy łopot kropel w dach cichnie wyglądam we mgłę. Po południu pogoda się powoli poprawia, przez chmury błyska słoneczny blask, i zanim mgła wyschnie mój las jest oświetlony jak w bajce- prostymi jaskrawymi promieniami.

Wieczór pogodny, ze szczytu ponad chatką mogę jeszcze popatrzyć na główną grań, spod domku widać już tylko wybrzeże. Dalekie położone 1000 metrów niżej. Plecy bolą mnie nadal więc postanawiam zostać kolejny dzień. Leżę, jem, piję dużo herbaty, czytam książkę gości (wszystko po korsykańsku i po francusku). Próbuję pozostawionych tu licznie trunków- oszczędnie tylko po kropli, bo biorę tabletki przeciwbólowe. Pogoda jest lepsza niż poprzedniego dnia i po południu zaczynam się nudzić. Na mapie są zaznaczone jeszcze dwa schrony, wychodzę koło piątej zdecydowana w którymś spędzić noc. Bateria aparatu jest już prawie pusta, wydzielam sobie po kilka klatek na dzień i teraz decyduję się schować cały fotograficzny sprzęt do plecaka. Ścieżka jest tym razem widoczna, i tylko kiedy mnie nakrywa chmura trochę się gubię. Kolejny domek jest używany przez pasterzy, choć teraz wiosną stoi otwarty, posprzątany, puste pomieszczenie z jedną twardą drewnianą pryczą. Uznaję, że jest za wcześnie, kluczę w łąkach, gubię się w zwierzęcych traktach i kiedy docieram blisko kolejnej chatki zaczyna padać deszcz. „W samą porę” myślę biegnąc w kierunku kępy drzew, która jak sądzę kryje przytulne schronienie. Zastaję ruinę, jakby ktoś rozdeptał karton. Ściany powywracane, zgniecione, dach (kiedyś blaszany) pogięty i zrolowany. Może lawina…

Nie mam czasu, nie mam wody (tu też jej nie ma), marzenie o wygodnej nocy w łóżku pryska z hukiem. Biegnę. Prawie płasko trawersem pod szczytem Monte Petrone, potem lasem coraz bardziej w dół. Woda pojawia się w połowie stoku, na zboczu usianym skałami. Nabieram, siadam i o dziwo prawie mnie nie bolą plecy. Dziwne. Może faktycznie winien jest aparat na brzuchu.

Dopiero szósta, schodzę niżej i niżej szukając miejsca na biwak, ale zupełnie nic nie ma. Ścieżka przechodzi w polną drogę, teraz jestem już zbyt blisko wsi. „Może w restauracji” myślę, ale jest zamknięta. Wioska na przełęczy to tylko kilka domków, a kończy się prąd. Odchodzę kawałek i pod jednym z budynków widzę samochód, w oknie kuchni rysuje się ludzki cień. Pukam. Para emerytów z Paryża. Wystawiają mi leżak, przynoszą wodę. Czekam ile mogę, z pół godziny i muszę biec, żeby znaleźć miejsce na biwak przed nocą. Szlak, którym zeszłam nie kończy się (jak na mapie) we wsi, biegnie dalej i nawet są na nim nieliczne znaki. Na grzbiecie, z pół godziny drogi za przełęczą znajduję maleńką łączkę. Jest z niej daleki, perlisty widok na wybrzeże i za plecami na moją górę- Monte Petrone. Nocą w dolinach osiada chmura. Jęzor mgły przelewa się przez grzbiet poniżej mnie jakby próbował liznąć kościół. Daleki, samotny i strzelisty. Siedzę i patrzę, sięgnie… nie sięgnie. Uciekam do wnętrza, kiedy zapadnie noc. Jest zimno.

Ranek jest chłodny. Namiot, trawy pokrywa grubą warstwą rosa. Po górach pełznie w dół złote światło i dopiero kiedy mnie dotknie czuję ciepło. Szlak łączy się z innymi ścieżkami i ostatecznie opada (pięknie) w dolinę Golo. Po drodze są malutkie wsie, zaglądam do jednej. Robotnicy budują bar. Pytam czy mogę podłączyć ładowarkę i znów dorzucam do baterii telefonu trochę energii. To moja mapa, mój aparat, nie chcę żeby mi zgasł.

W Barchetta na Golo jest drogowy most. W wąskiej dolinie dusi się upał, ledwo oddycham, pewnie jestem czerwona jak burak, nie wiem jak uciec z asfaltu, więc kiedy widzę bar skręcam i siadam. Kelnerka jest wystraszona, że mi za gorąco, radzi żebym zdjęła buty, zmoczyła koszulkę i głowę. Tak robię, choć raz nie muszę się kryć z myciem włosów, z praniem. Upał narasta, siedzę bez pomysłu gdzie iść. Wszędzie szosy… I przy sąsiednim stoliku rozkłada się para rowerzystów. Szczupłych, kolorowych, w moin wieku. Im też kelnerka przynosi lód. Patrzymy na siebie przez chwilę i siadamy razem.

Mamy ten sam problem. Asfalt. Pokazuję im jeden z moich planów- marsz mierzeją z lotniska przy Cassamoza do Bastii. Nie wpadli na to. Mapy cz sugerują, że jest tam droga, być może pocięta gdzieś fragmentem plaży. W ten upał wydaje im się to rozsądniejsze niż ruchliwa szosa.

Oni z kolei wyszukują mi siatkę ścieżek widocznych na mapach DAV w wersji pro. Prawie się łączą. Nie ma ich na mojej mapie więc fotografuję ekran ich smartfona. Początkowo mi to wystarcza udaje mi się wdrapać do Volpajola polną drogą. Tam gorzej. Nikt nie wie gdzie się zaczyna ścieżka, nie ma znaków. Nie ma też źródła, jakby wyschło, czy je zakręcono, W ten upał wypijam więcej niż mogę nieść, a jeszcze bym się chętnie spryskała. Wieś jest śliczna, kamienna, może średniowieczna. Łażę pod portykami, po ciasnych zaułkach. Na balkonie (w zasadzie to taras zawieszony może z pół metra ponad drogą) stoi elegancka siwowłosa kobieta.- Mogę wody?- Tak- zaprasza do kuchni wysprzątanej jakby nikt tam nie jadał. Wyciąga z lodówki zapiekankę na białym ozdobnym półmisku. Została 1/3 równo ucięta nożem. Jestem zdziwiona, dziękuję, ale koniecznie chce mnie nakarmić. Dokłada jeszcze jogurt, pasztecik. Dziękuję, chcę już iść, zależało mi tylko na wodzie, muszę wydostać się jakoś ze wsi przed nocą, ale babcia jest zdecydowana mnie zatrzymać.- To moja mama- pokazuje rodzinne zdjęcia- a to tatuś.- Patrzę na mężczyznę w mundurze, młodego z wypielęgnowanym wąsem.- Jesteś Niemką?- Kobieta patrzy na mnie badawczo- Polką- mówię pomiędzy kęsami zimnej zapiekanki. -Tatuś był w Niemczech i już nie wrócił. Na pewno nie Niemką? – Polką- powtarzam- Polką z Warszawy-. Rozpromienia się, jest tak piękna, że Catherine Deneuve może się schować. Spod różowego puchatego szlafroczka (w ten upał!) wygląda rozpięta bluzka z kołnierzykiem, śnieżnobiała. -Usiądź- powtarza z naciskiem, więc siadam posłusznie. Pokazuje gablotę pełną rodzinnych zdjęć. Są tam dzieci, młodzi uśmiechnięci ludzie. -Kto to?- pytam, ale ona znów wskazuje to samo zdjęcie. Surowa ubrana w kloszową spódnicę i beret kobieta, sztywna jak struna. -Mamusia- uśmiecha się- a to Tatuś-. Żegnam się, jak mi się zdaje zbyt szybko, tłumaczę, że muszę już iść. Odprowadza mnie aż na ulicę.

Nie umiem znaleźć ścieżki, więc ruszam do Campitello szosą. Jest dziurawa, jedzie nią tylko jeden samochód , są piękne widoki i nawet raz mijam potok, gdzie mogę się spłukać i ochłodzić. „5 kilometrów” przypomina mi się postanowienie sprzed miesiąca. ” nie więcej niż 5 kilometrów po szosie”. Sprawdzam w nawigacji- 4,8- „słabo znów mi się pewnie nie uda” myślę, a za zabudowaniami, gdzie chyba mieszkają tylko owce pod szosę opada stary szlak. To tylko kilometr, ale cieszy, bo nie złamałam własnego zakazu. Znad gór nadlatuje burza i warczy.

W Bagnolo skręcam w bruk za kościołem. Mży, mija mnie młody chłopak w kaszkiecie. -Czy ta ścieżka prowadzi na drugą stronę grani?- pytam. Jest zdziwiony. -Czy dojdę nią do Murato?-Tak- odpowiada i leci dalej skulony przed deszczem. Bruk kończy się za ruiną domu. Ścieżka wbija w wilgotne chaszcze. Moknę od stóp do głów, ale jest gorąco więc nie marznę, schnę. Jest bardzo stromo. Nie wiem czego się spodziewałam ruszając w górę tuż przed nocą. Nie widzę nawet kiedy przychodzi zmierzch. Pnę się, wdrapuję, przebijam gąszczem wdeptuję w świńskie bagienka. Do przełęczy jest 400 metrów podejścia. Potok jest suchy. Ponad lasem robi się płasko, ale wszystko porastają gęsto orlice. Na horyzoncie dogasa blady słoneczny blask. Chmury snują się nisko. Obracam się szukając zejścia, na hali poplątały się wszystkie zwierzęce szlaki. I wyżej, z 50 metrów od ścieżki widzę kamienny domek. Paprocie sięgają mi ponad szyję, brnę, przez gąszcz i przez mrok w wypatrzonym na siodełku kierunku, wystraszona że minę… Trafiam. Drzwi są zamknięte tylko na haczyk. Wewnątrz prycza, drewniana wymoszczona nałęczami brzozowych witek. Stolik zarzucony konserwami, butelkami, resztkami plastików. Wszystko to obsypane wieloletnim kurzem, mysimi bobkami, pozarastane długimi mackami zielska, którym udało się tu dostać pod fundamentem.

Pierwsze co zobaczę rano leżąc na wznak to wspaniałe kopulaste sklepienie. Ułożone warstwami z płaskich łupków, wygląda jak strop kaplicy, wysoki, równiutko poukładany, szczelny, choć ponarastały na nim wapienne wykwity.

Kilkadziesiąt metrów za chatką jest źródło. W dół opada bardziej wyraźna ścieżka. Ze wzniesień ze stromych trawersów i polan widzę wybrzeże i dalekie położone nad zatoką Saint Florent. Od miasta dzieli mnie kilkanaście kilometrów i muszę kombinować jak je przejść żeby nie wylądować na szosie. Zamiast do Murato skręcam do Pieve skąd prowadzi krótki ładny szlak do Sorio. Obie wsie są stare, warte zwiedzenia. Idąc mijam opuszczone szałasy (ze sklepieniami identycznymi jak ten gdzie spałam), kamienne kapliczki. Z Sorio opada polna droga. Schodzę wzdłuż rzeki, mijam oliwne sady pochowane w bardzo stromym kanionie, przechodzę szlaban, potem kolczasty płot. Za brodem (niezbyt głębokim i przyjemnie chłodnym) muszę pokonać kolejny płot i ten jest już niewygodnie wysoki, przykro kolczasty, raczej nie postawiony dla krów, bo zdobi go pokaźny szyfrowy zamek. Niżej leżą dwa stare młyny, przebudowywane teraz na hotele. Jeden już skończony (szczeka tam pies) drugi rozbabrany, zapaćkany świeżym betonem. Boję się, że zaraz wyjdę na asfalt bo pewnie doprowadzono go do tych przybytków, ale nie. Jeszcze kilka kilometrów wlokę się rozgrzanym piachem, aż w końcu ląduję na szosie. Z mapy Niemców zapamiętałam, że jest tu gdzieś ścieżka prowadząca prawie do zoo. Skręcam i wracam, znów skręcam znów wracam. Wszystko zarosło. Do zoo jest mniej niż kilometr, odpuszczam i wlokę się szosą gorącą jak dno piekarnika. Już widzę bar, myślę o lodowatym piwie. Mija mnie furgonetka. Zdziwiona patrzę jak hamuje z piskiem i wraca tyłem. – Gdzie tu jest GR20?-przez okno wychyla się roześmiany kierowca, blondyn po czterdziestce – może pomóc? Jestem przewodnikiem. – O!- cieszę się- czy da się stąd jakoś zejść do miasta nie po asfalcie?-Nie- mówi mężczyzna zdecydowanym tonem, ale właśnie tam jedziemy, wsiadaj. – Chciałam pieszo- oponuję- słabo- Idę przez całą Korsykę z Bonifacio na Cap Corse.-Ale fajnie!- przewodnik tłumaczy wszystko swojej wycieczce, grupie starszych pań. Robią mi miejsce. – wsiadaj- nalega – do miasta jest stąd 10 kilometrów ruchliwą drogą, możesz sobie tam pojechać, zjeść, zrobić zakupy i tu wrócić. Za Olette odbija szlak na grań, a potem idź prosto na północ. Ale tam pięknie- wzdycha. -Cap Corse to wspaniałe miejsce i nie ma tłoku jak na GR20.-

PS: przepraszam za tyle zdjęć z telefonu. Aparat schowany w plecaku jest bezużyteczny, do tego bałam się, że zabraknie mi baterii na coś wyjątkowego, więc starałam się zużyć jak najmniej.

Share
Translate »