Irlandia zimą cz1

<–4 lutego. Bilet ze Szczecina do Dublina. Za grosze. Samolot opóźniony już na starcie. Ktoś kto przyleciał z Londynu miał gorączkę, podejrzewał, że to koronawirus. Było tu pogotowie, policja. Dublińskie lotnisko. Ciemno i mokro, z trudem znajduję autobus. Jest w nim pusto, tylko ja i para Polaków. Czarny kierowca budzi mnie na wietrznym bulwarze. To już Cork. Światło latarni ślizga się po mokrym asfalcie. Mylą mi się kierunki, łażę w kółko, chociaż hostel gdzie zrobiłam rezerwację jest bardzo blisko. Pokój sześcioosobowy. Nocą przychodzą dwie dziewczyny. Idą spać w rozmazanych makijażach, z pościeli wystają gołe plecy. Pośladki. Wstaję pierwsza.

To tu- mówi kierowca autobusu i wysadza mnie w szczerym polu. Przechodzę przez rzekę, ale nie znajduję szlaku. -To nie tu- mówi jakiś mężczyzna. Ścieżka ginie w lasku, w bagienku. Znajduję szlak i dziwię się, że biegnie bitą drogą. Przez cały dzień idę wzdłuż pól, mijam wsie, laski z obcych dziwacznych drzew. Trawa jest jadowicie zielona, krzaki bezlistne. Powietrze zamglone. Mam mapkę. Prowadzi mnie przez zrudziały grzbiet. Lasek- bardzo gęsty, sadzony, zbocze wygryzione przez owce, jakiś dom. Schodzę wśród płotów. Mży, z przeciwka traktor.-Pieszo? Ja bym czegoś takiego nie zrobił- śmieje się farmer. Miejsce pod namiot?- za zakrętem rzeki jest górka. Dochodzę na nią już po zmroku, szlak kręci, ścieżka przecina mokradła, chaszcze. Na górce wieje, więc chowam się za kamienny mur. Stawiam namiot szybko, zaraz się ściemni. Zbiegam do rzeki, przynoszę wodę. Pod rozłożystym dębem ruina- jak się domyślam kościoła. Obchodzę z latarką, jest i tabliczka.

W Sylwestra1602 roku  podczas ucieczki z półwyspu Beara Donal O’Sullivan nocował tu razem z tysiącem swoich ludzi- czytam. W tym było 400 żołnierzy. Zostali wygnani z leśnego schronienia koło Glengarriff. Sullivan spędził rok w dziczy, po sprzeciwieniu się zajęciu Munsteru przez królową Elżbietę. Liczył na to, że połączy siły z wojskiem O’Neilla z Ulsteru. Jego orszak wędrował na północ przez dwa tygodnie. Kiedy tu nocowali, kościół był już ruiną. Teren użytkowano jako nieoficjalny cmentarz dla nieochrzczonych i martwo urodzonych noworodków. Mimo woli omiatam górkę latarką, nie widzę grobów. Legenda głosi, że następnego ranka Sullivan stracił swojego ulubionego konia, złamał nogę w bagnistym gruncie -czytam i boję się, że to mogła być kara za zakłócony tu wieczny spokój.

Ścieżka znów wychodzi na drogę we wsi. Potem gubi się w bagnach. Wiatr szarpie mną na jakiś rozstajach, wyrywa mapę. Niepotrzebnie trzymałam ją w rękawiczkach. To za karę, myślę przelotnie. Potem gubię się w uskokach w mokradłach i wracam na asfaltową szosę przy figurce Matki Boskiej z Lourdes. Tuż obok platforma do tańca. W latach 40-tych balowano tu w każdy sobotni wieczór, aż ukrócił to lokalny ksiądz bojąc się obrazy moralności. Dalej ślad po domku o wymiarach 3metry na 4, dworzec autobusowy zamknięty w latach 80-tych. Otwarty sklep. Kupuję kawę i dwie pomarańcze. Znajduję zgubiony szlak. Za Ballivorney idę leśnymi dróżkami. Lasy sadzone, iglaste, sporo wyrębów. Bluszcz, mech i miejscami wyjedzone na gładko pastwiska- jaskrawozielone, niemal neonowe. Kamienne murki. Białe domki, niskie i skromne. Żywopłoty poszarpane tępą piłą. Jest w tym coś bezlitosnego (dla natury), drażni mnie. Co jakiś czas omiata mnie przelotny deszcz, zostaje po nim rozświetlona mgiełka. Jest piękna, piękne są neonowe trawy, bezlistny las, piękne osobno. Nie umiem znaleźć w tym otoczeniu równowagi. Nie wiem czy to moja wina czy krajobrazu.  Zakręcam, przechodzę most i na wprost wyrasta skaliste wzgórze. Po drodze asfaltowej i wąskiej błąka się samotna owca. Pędzę ja niechcący długi kawał już za mostem wskakuje na pastwisko przez jakąś tylko jej znaną dziurę. Kawiarnia jest zamknięta, taflę jeziora rysuje deszcz, kolory blakną. Kościółek Gougane Barra nie wygląda jak w kalendarzach. Chowam się na moment w toalecie- imponującej, ozdobionej tabliczką, że wygrała narodową nagrodę. Toaleta roku 2002. Końcowa dwójka zdążyła już lekko zardzewieć.

Deszcz nie ustaje, nie wypada nocować w toalecie, wracam na szlak. Już na wstępie mijam tablicę, że będzie trudno, że tylko dla doświadczonych wędrowców. Obracam w myślach to dziwne słowo „hillwalkers”- Nie mamy gór -wyjaśni mi to później ktoś miejscowy.

 Ścieżka szeroka, wycięta w torfie, każdy krok wyciska z podłoża sok- brązowy, na grani brnę w bagnie po kostki. Wzdłuż płotu, drabinką przez płot, w stronę płotu, za płotem. Trawy rude, pachnie dnem, w kościółku Gougane Barra zapala się samotna latarnia. Na południu widzę już morze pod warstwą deszczowych chmur. Przed nim wzgórza z łatami sadzonych lasów- geometryczne, dziwaczne plamy. Robi się ciemno, schodzę w kierunku domków porozrzucanych po wilgotnej dolinie. Mijam jeden, w zabudowaniach drze się kot. Okna są ciemne. Nigdzie nie ma miejsca pod namiot. Zapada noc, a ja dalej idę- nie wiem po co. I nagle już wiem, widzę wiatkę. Nie dowierzam, może to na czyimś podwórku, obchodzę zaglądam ostrożnie… Śpię na ziemi wciśnięta pomiędzy ławkę, a stolik. Pada marznący deszcz.„Nie powinno się chodzić tą ścieżką pomiędzy listopadem i marcem” odczytam rano informację z wiatkowej mapy.

Deszcz, szaro, asfaltową drogę porasta po środku pas traw. Uczę się tego krajobrazu, odnajduję szczegóły. Kicam po bagnach, wchodzę w las okaleczony przez wycinkę. Skraj, który przed wyrębem był wnętrzem wywrócił się jak teatralna dekoracja. Maszyny rozjeździły błoto, powyrywały szlakowe tyczki, zmąciły strumień. Idę, wracam, brnę w gąszczu uschniętych traw, wracam, brnę w rudych paprociach, we mchu. Wracam. Przechodzę przez kolczasty płot, idę do szosy. Zatrzymuje się przy mnie traktor. -Mam synową z Polski oddałbym za nią siedmioro własnych dzieci. Nigdy nie mówi, że jest brzydka pogoda. Nie narzeka… Schodzę już tylko kilka kilometrów, łapię stopa, zmieniam go chyba ze 3 razy. Bardzo szybko. Agnieszka napisała, że jedzie już autobusem z Cork. Dojeżdżam do Bantry godzinę przed nią. Na rynku jest targ, sprzedają kury i kalosze. W informacji turystycznej pracuje Polka, dostaję herbatę i schnę.

Share

góry na listopad- Wschodnie Pireneje

Nie chciałam przerywać relacji z Gruzji, stąd takie opóźnienie w opisie. W listopadzie wyskoczyłam na moment w Pireneje. Moja córka, lekarka zdobyła tydzień wolnego, a ponieważ nikt z jej znajomych nie mógł jechać, ja się zgłosiłam. Bardzo się przejęłam planowaniem. Przy takim krótkim urlopie każda chwila jest na wagę złota. To było dla mnie nowe, zwykle mam czas, pozwalam sobie na pomyłki i błędy. Teraz sobie tej możliwości odmówiłam. Zaplanowałam piękną trasę w Zachodnich Pirenejach. Prześledziłam wszystko w google earth, sprawdziłam sklepiki, mieszkalne cabany, czynne schroniska. Przeliczyłam kilometry i poziomice, powybierałam jak najciekawsze trasy. 3 dni przed naszym wjazdem przyszedł huragan Amelia, we Francji wystąpiły powodzie, w wysokich górach spadł śnieg. Prognoza zapowiadała, że będzie go ponad metr. Pogoda była trochę lepsza na wschodzie, więc kierując się skrajem planowanych opadów śniegu zaplanowałam nową trasę, tym razem w miejscach, których jeszcze nie znałam. Odłożonych na starość Wschodnich Pirenejach, o które już się kiedyś otarłam przy okazji kanioningu, ale tak naprawdę słabo je znałam i bardzo się bałam czy nie okażą się nudne.

W Tuluzie wsiadłyśmy w pociąg do Perpignan. I prawie natychmiast w ostatni autobus do Vernet les Bains (za 1 euro). Najbardziej bałam się wiatru. W porywach miał przekraczać 120 km/h- i to zdecydowało, że nie wzięłyśmy pałatki. A szkoda. W Vernet nie wiało aż tak mocno. Padało, a jedyne miejsce pod dachem- pralnia było już zajęte przez bezdomnych. Nie spali wewnątrz, ale za wysokim okienkiem przesuwały się ich latarki i cienie… chyba, że to nie byli bezdomni tylko inni, tacy jak my? Tak czy siak wystraszyłyśmy się i znalazłyśmy jedyny czynny hotel- niestety drogi.

Rano wdrapałyśmy się do San Martin de Canigou i zeszłyśmy stamtąd znów do drogi. Potem kawałek boczną szosą (prawdopodobnie jest wzdłuż niej jakaś ścieżka, widziałyśmy znaki rowerowe) na col de Jou skąd jest szlak do Refugi Mariales. Było nieczynne, obsługa odesłała nas do pobliskiej cabany, już wypełnionej przez innych wędrowców. 11 listopada jest wolny we Francji, stąd tłok. Zajęłyśmy ostatnie miejsca na materacach, a rano ścięłyśmy się nieprzyjemnie z wystylizowaną na 19-to wiecznych podróżników francuską parą. Przywieźli ze sobą motorową piłę (na osłach), rozpalili ogromny ogień, a wychodząc nie pozwolili nam go zgasić. Uparłyśmy się i pomimo ich ataków zostawiłyśmy tylko żar. Nie pomagało tłumaczenie, że ogień jest niebezpieczny. Że tak spłonęło schronisko Barroude. Ogień był ich i miał zostać- podobno dla innych. To było bardzo nieprzyjemne spotkanie. Usłyszałyśmy, że jesteśmy obce, że się nie znamy… chociaż byłam absolutnie pewna, że prośbę o zgaszenie i wyczyszczenie po sobie paleniska widziałam nie tylko w dziesiątkach fińskich chatek, ale też w wielu pirenejskich i alpejskich schronach.

Nie chciałam dyskutować. Nic by to nie dało. Oburzeni rodzice owinęli dwójkę swoich dzieci aluminiową folią i odeszli prowadząc objuczone osły. Mieli ze 100 kg bagażu! Ruszyłyśmy na grań, w stronę Costabony. Powyżej schroniska góry były już zaśnieżone, ślady nieliczne, bardzo silny wiatr. Na grani dosłownie zwalało z nóg. Ledwo udało nam się przejść kilka kilometrów na zachód do najbliższego zejścia. Po drodze zatrzymałyśmy się w schronie Pla Guliem-był lodowaty, ani odrobiny drewna. Pomimo tego żałowałam, że nie zdążyłyśmy tu poprzedniego dnia.

Hiszpania wyglądała cieplej i lepiej, bardziej jesiennie. Długo schodziłyśmy zakosami gruntowej drogi. W huraganie. Ledwo się utrzymywałyśmy na nogach. Schroniłyśmy się na moment w malutkiej cabanie- nawet nie naniesionej na mapy. Z wysokości 2000 metrów był wspaniały, bardzo daleki widok. Cabana była malutka, dla dwóch osób, materac przyprószony lekko śniegiem, w drzwiach szczelina. Przy piecyku kupka połamanych patyków. Za wcześnie żeby zostać. Niższa, cabana na mapie opisana- „refugio” okazała się niestety zamknięta. Przenocowałyśmy w komórce na szczotki, schroniska Les Conques. Było zamknięte. Pokryty gontem budynek łomotał przez całą noc. Kamienne płytki (zawieszone też na ścianach) falowały w huraganie, wył już bezlistny las. Po wodę poszłam ze 2 kilometry do niezamarzniętego jeszcze potoku. W ciemności. W zmrożonym śniegu odcisnął się tam czyjś but, jakbyśmy nie były tu pierwsze. Wróciłam z trudem po zalodzonym asfalcie, pod wiatr. Padał śnieg. Na górach szalały lodowe chmury. Na podłodze naszej komórki znalazłyśmy łuski cebuli i ukryte w nich zaschnięte salamandry, jak wynikało ze schroniskowych informacji- zamieszkujące licznie pobliski rezerwat przyrody.

Wyszłyśmy trawersem w stronę szlaku opadającego spod Costabony. Przez piękny bukowy las. Na północnych stokach już zaśnieżony, ale jeszcze miejscami złoty, jesienny. W żlebie rzeczywiście znalazłyśmy schodzącą z grani znakowaną ścieżkę i dwie bardzo przyjemne cabany- de Ullat. W jednej ktoś imprezował niedawno, zostało kilka flaszek wina. Ugotowałyśmy sobie tam lunch. Na zewnątrz nie było szans, zbyt silny wiatr.

Do nocy strawersowałyśmy kolejne zbocze i trochę klucząc doszłyśmy do cabane Jaca de la Grasa. Była ślicznie odremontowana, miała gruby sprężynowy materac i zapas drewna. Nie użyłyśmy go, było nam ciepło (w Polarnych i puchowych kurtkach), miałyśmy grube śpiwory. Był stamtąd wspaniały widok. I na zachód, kolorowy jak z pocztówki, nad wybrzeżem, i na księżyc pośród szalonych chmur i na wschód pomarańczowy, piękny. Rano wiało chyba jeszcze mocniej. Słaniając się i zapierając kijami trzymałyśmy się gruntowej drogi. Ubrane we wszystko co miałyśmy, jak najdalej od niebezpiecznych urwisk. Wolniutko. Wiało chyba ponad 100 km/h. Co jakiś czas wiatr szarpał i mnie wywracał. Niżej było troszkę lepiej. Wiatr słabł. Była niedziela więc nie zdziwił nas pnący się pod górę samochód. Para Hiszpanów jechała zdobyć Costabonę. Wrócili po kilkunastu minutach, wiatr nie pozwolił im wyjść z samochodu. Ponieważ nas zaprosili wsiadłyśmy i zjechałyśmy z nimi do Mollo. To spokojna bardzo elegancka miejscowość. Kolorowa, czyściutka. Przypominała nam trochę Szwajcarię. Znalazłyśmy tam bar i sklep. Spotkałyśmy GR11. W dolinie było zacisznie i ciepło. Ogromna, trudna do wyobrażenia różnica. GR wszedł dalej na wschód wzdłuż rzeki, lasami przez hale i niskie przełączki. Pomiędzy ruinami opuszczonych domów i przez odremontowane bardzo stare wsie. Spokojnie. Ładnie. Na łąkach pasły się konie. Ostatni fragment przed Beget na mapie narysowany tuż przy szosie był dziki, biegł kanionem w pozarastanych bluszczem chaszczach nad potokiem. Rzeczka miała piękne skalne koryto. Szlak nieco kręcił, coś tam należało obejść, bo obrywy- zignorowałyśmy to i trzymałyśmy się starych znaków. Miasteczko nas zaskoczyło. To perełka. Średniowieczna kamienna zabudowa, 12-to wieczny kościół, 20-tu stałych mieszkańców. Wszystko to w dolinie kamiennego potoku z mostami ponad wodospadem. Spałyśmy w El Forn (średniowiecznej oberży działającej już od 500 set lat). Luksusowo, ze wspaniałym jedzeniem. Gdybym była sama, pewnie by mnie to doświadczenie ominęło, ale to był krótki wymarzony urlop mojej córki- więc cieszyłyśmy się tym pięknym dniem. Bardzo relaksujące miejsce. W listopadzie zupełnie puste.

Wyszłyśmy GR11. Nadal pięknym chociaż z mapy nie wynika nic ciekawego. Troszkę ścieżek, troszkę leśnych dróg. Zero ludzi. Po drodze był szałas gdzie można by się w razie czego skryć. W Talaixa jest świetne schronisko- duża udostępniona wędrowcom cabana, ze źródłem i pięknym widokiem. Latem chyba też z obsługą. Talaixa to opuszczona wieś na przełęczy. Zostały ruiny domów i kościół. Jest tam też kilka drogowskazów. Było wcześnie więc poszłyśmy dalej, znów GR11, suchym zboczem, przez ruiny kolejnej wsi i w dół zalesionym kanionem do San Aniol de Aigula. To ruina klasztoru z 859 roku, kościół z 11 wieku zagubione w prastarym lesie. Główny budynek jest chyba przerabiany na schronisko. Robotnicy przegrodzili szlak i zamknęli dostęp do mostku. Gdzieś tam poprowadzono obejście, całkiem niejasne, rzekę pewnie trzeba by pokonać w bród, więc zniesmaczone przelazłyśmy przez płotki i linowym mostkiem na drugą stronę wezbranego strumienia. Tam też barykada, ale udało się.

Dalej gorzej. Była czwarta, dzień w listopadzie bardzo krótki, szłyśmy długo, przez kilka godzin ciemną nocą. Ścieżka kluczyła, kilkakrotnie przecięła polną drogę, wspinała się na przełęcze, z ostatniej Col de Basegoda był piękny widok na oświetlone wybrzeże. Podeszłyśmy nocą ponad 1200 metrów! Głównie lasem, drzewa bujały się, w koronach wył wiatr. Wieś Can Principi okazała się ruiną. Zejście do schroniska Basegoda było bardzo strome. Wymacałyśmy to wszystko latarkami, już słabymi. Nie wiem na co liczyłyśmy, chyba na cud. Było koło 22, z przewodnika wynikało, że należy pobrać klucz na kolejnej oddalonej o 15 minut farmie… Schodząc na wprost dużego kamiennego budynku miałyśmy mieszane uczucia… a tu światełko! Wewnątrz ktoś był.

Łomocząc obudziłyśmy dwóch rowerzystów. Bardzo miłych. Już cichutko zjadłyśmy i zajęłyśmy wolny pokój. Basegoda była kiedyś sporą wsią. Teraz została po niej samotna farma i kamienny budynek szkoły- jako schronisko. W lecie jest w nim obsługa, zimą klucze wydaje sąsiad, pobierając przy tym opłatę. Kilka euro. Nie udało nam się go rano dobudzić.

Byłyśmy w Parku Krajobrazowym Alta Garotxa- pięknym, pomimo tego, że pogoda zaczęła się psuć. Wybrzeże zasłoniła mgła, urwiste skaliste góry przesłaniały pasma lepkiej mgły. Szłyśmy lasem. Na przełęczy poniżej Ermita Sant Joan de Mussols odbiłyśmy od GR11 na północ. W stronę Francji. Padał deszcz. Wiatr głaskał labirynt ścieżek i polnych dróg. Za Can Coll (wieś odremontowano w zabudowaniach jest B&B) wbiłyśmy się w upiornie stromy lasek, niski śródziemnomorski, gdzie podobno wyznakowano ścieżkę, chyba niepopularną, bo gubiłyśmy się tam co i rusz. Kościół San Bartolomeu był otwarty, odrestaurowany, z informacyjnej tablicy wynikało, że zajmuje się nim grupa ochotników. Obejrzałyśmy go i ruszyłyśmy dalej, na grzbiet. Czym wyżej tym było wietrzniej i mokrzej. Siekło po oczach, widok zasłaniały nam kaptury. Na przełęczy odkryłyśmy, że to nie ta droga. Ta była nowa, nienaniesiona na mapy, tę właściwą zgubiliśmy prawdopodobnie w la Figa. Dziwnej osadzie pełnej kamer, napisów, że prywatne, i że nigdzie nie wolno wjeżdżać i wchodzić. Pustej. Wróciłyśmy, przemoczone do suchej nitki. Prognoza pogody była zła i zupełnie nie wiedziałyśmy co robić. Do najbliższej oberży daleko- pewnie około 10 km do tego w odwrotnym niż nas interesował kierunku. Mgła, brak widoczności… Po namyśle wróciłyśmy do kościoła i rozłożyłyśmy sobie w nim biwak. Było sucho, zimno oczywiście, ale miałyśmy się na szczęście w co ubrać. Śpiwory i kurtki puchowe przetrwały w plastikowych workach. Suche. Pitnej wody nie było. Próbowałam się jakoś dostać do rzeki, w końcu zrezygnowana poszłam aż do la Figa. W międzyczasie potok wezbrał, wypełnił się błotem, ale znalazłam jakiś boczny strumyczek.

Kiedy wychodziłyśmy rano nadal było mokro i mgliście, z biegiem dnia to się na szczęście zmieniło. Trasa, która na mapie wydawała się być ścieżką okazała się polną drogą. Może i dobrze ze względu na wilgoć w lesie. Szłyśmy wysoko, ponad kanionem rzeki Muga. Przed Hostal de la Muga szlak opadł, przeszłyśmy już spokojną rzeczkę. Zabudowania były w ruinie, zaśmiecone, podeptane przez krowy. Skręciłyśmy w ścieżkę prowadzącą do Castanier. Biegła kasztanowym lasem. Pięknym, noszącym ślady pożarów, dzikim i chyba już opuszczonym. Kasztany leżały wszędzie nie widać było żeby je ktoś zbierał. Nie zauważyłyśmy gdzie przekroczyłyśmy granicę. Villa Roja okazała się sporą wsią, zamieszkaną. Nie znalazłyśmy żadnego odejścia z drogi, gruntówka przeszła w asfalt. Reszki śniegu topniały w oczach. Całkiem nas wyrzucało z gór… Po chwili zatrzymała się jakaś kobieta. Wsiadłyśmy. Wiozła nas tylko kilka kilometrów, ale opowiedziała o swoich badaniach. Zajmowała się ochroną średniowiecznych murków i dróg, które przecież tak jak kościoły i domy są dziedzictwem kulturowym tych stron. Niewiele ich już zostało, poprzecinały je nowe gruntówki, zastąpiły asfalty. Droga, która nas zmyliła poprzedniego dnia też była nowa, wyrwana buldożerem z dna lasu bez zgody i konsultacji z mieszkańcami. -Władze nie wierzą w turystów, więc nie chronią krajobrazu i natury. Wierzą w farmerów, przygotowują im pastwiska i dojazd. Walczymy z tym, ale nawet my nie o wszystkim wiemy. Stare ścieżki pozarastały lasem, nie wiadomo nawet gdzie są… Kobieta wyglądała na zakłopotaną.

Wysiadłyśmy przy odnowionym krótkim fragmencie starej ścieżki. Zeszłyśmy nim aż do głównej drogi. Nocowałyśmy w Arles sur Tech. Ostatni dzień poświęciłyśmy na zwiedzenie Ceret- ulubionego miasteczka Henriego Matissa i Pablo Picasso. Museum of Modern Art, gdzie jest wiele znanych obrazów było w remoncie (o czym niestety milczał internet). Czyli innym razem… Bo pomimo wcześniejszych obaw, że góry niskie i zapewne nuda, bardzo mi się tam podobało.

Opisałam, bo może ktoś z Was zechce powtórzyć. W tym rejonie jest dużo starych ścieżek, jest też sporo znakowanych szlaków. Zwykle łączą pochowane po lasach zabytki. Widziałyśmy sporo znaków, do miejsc, których nie widać na mapach. Latem może tam być bardzo gorąco, jesienią było spokojnie i pięknie. Kusiło żeby zejść aż do morza, tylko na to potrzeba by więcej czasu.

Dojazd jest prostszy od strony francuskiej. Do każdej górskiej miejscowości jeździ darmowy (1 euro) autobus z Perpignan. Mapy możecie podejrzeć tu:

https://www.walkingclub.org.uk/maps/topographic/spain.shtml

https://www.geoportail.gouv.fr/carte

Korzystałam z papierowej Puigmal-Costabona IGN 1;50 000, nie pokrywa całego obszaru. Przydałoby się jeszcze Canigou, z tej samej serii i Russilllon, gdyby chcieć iść aż do morza. Sklepy z jedzeniem są w Vernet les Bains, w Mollo i w Arles sur Tech.

Share
Translate »