El Hierro- Camino de la Virgen

Bilety na Teneryfę są tanie. Wyspa jest zabudowana hotelami, zatłoczona. Uciekliśmy stamtąd natychmiast. Mieliśmy zamiar już po godzinie, ale przez nieudane poszukiwania gazu w Los Cristanos uciekł  popołudniowy prom na Gomerę. Kiedy się kąpaliśmy na horyzoncie pokazał się inny. Płynął na Hierro, w miejsce gdzie nie przygotowaliśmy map. Pomimo tego wsiedliśmy. Na pokładzie spotkaliśmy Francuza- jedyną osobę z plecakiem, jak my. Usiedliśmy, pogadaliśmy.  Prom był malutki płynął powoli więc dotarliśmy na Hierro późno w nocy. Przenocowaliśmy w upatrzonym przez naszego towarzysza miejscu. Przy kościółku na wzgórzu ponad portem. Francuz wyszedł wcześniej niż my, spotkaliśmy go ponownie w drodze do Valverde, i jeszcze raz później w miasteczku. Kierując się jego wskazówkami bez kłopotu znaleźliśmy gaz (w sklepie z artykułami żelaznymi) i mapę ze szlakami (w informacji turystycznej). Wody z restauracji, która jak twierdził była niesmaczna nie wzięliśmy. Kupiliśmy mineralną. Nie spotkaliśmy się już. Ruszyliśmy według własnego planu, kombinacją ścieżek prowadzącą na najwyższy punkt wyspy. Francuz wybrał niższy, okrężny szlak, jego zdaniem ciekawszy.

Po kilku dniach przyznaliśmy mu rację. Już kilkaset metrów powyżej Valverde weszliśmy we mgłę. Ciekawie było patrzyć na drzewa gromadzące wilgoć i skraplające ją do zbiorników (kiedyś uważane przez to za święte), widzieliśmy też plastikowe skraplające instalacje, ale poza tym zobaczyliśmy niewiele. Magiczny las zatopiony w kłębach chmur, grań porośniętą rzadką roślinnością. Centrum wyspy wydawało się niemal płaskie. Zielone, pocięte granicznymi murkami pastwiska. Zdziczałe. Trawki z rzadka pogryzane przez samotne owce, stadka krów. Płaskowyż przecinały asfaltowe szosy, oznakowane wyraźnymi tablicami (pewnie przez mgłę), ale puste. Widzieliśmy tylko kilka samochodów. Nocowaliśmy na miejscu piknikowym (jak nas zapewnił Francuz tak najłatwiej o wodę). Były tam wygodne stoły i kran. Woda wypływała ze zbiornika, ale wydawała się czysta i nam nie zaszkodziła. Nocą padało. Cały kolejny dzień szliśmy grzbietem wyspy bez widoczności przez pasma gołej wulkanicznej ziemi, rzadkie krzaki i fragmenty wspaniałego laurowo-wrzosowego lasu obklejonego życiodajną mgłą. Zboczyliśmy z głównego szlaku żeby wyjrzeć na klif, ale widzieliśmy tylko chmurę. Na najwyższym punkcie wyspy dopadł nas deszcz. Wiało, poziome strugi szybko przemoczyły mi spodnie, zalały buty. Edek się lepiej przygotował. Po godzinie byłam zmarznięta do kości i wystraszana, że lato, na które liczyliśmy wygląda raczej jak śródziemnomorska zima… Nie mogłam nawet stanąć. Popatrzeć. Marzłam, więc gnałam. I nagle z mgły wyjechał rowerzysta. Suchy! Chmura rozdarła się, pokazało się błękitne niebo. Na chwilkę, ale wiedzieliśmy już, że jest blisko. Rozłożyliśmy się na trawkach i w ciągu kilkunastu minut wszystko nam wyschło.  Potem oczywiście znów mgła, wichura…Pod wieczór zeszliśmy poniżej dna chmur. Zobaczyliśmy ocean, potem też „ciemną” stronę wyspy otuloną czapeczką z chmur. Widok kusił, a ponieważ po drodze zdobyliśmy wodę beztrosko zboczyliśmy z głównego szlaku (GR131) i przenocowaliśmy na Mirador Sabinosa. Płaskie miejsce pod namiot jest tylko na skraju klifu. Kilkaset metrów w dół. Prawie kilometr. Troszkę eksponowane, zwłaszcza w aktywnym sejsmicznie miejscu… ale z widokiem aż po la Palmę i Teneryfę. Było tam źródełko, woda pachniała siarkowodorem (szczególnie gorąca), ale nie zaszkodziła nam. Wieczorem chmury odleciały. Ranek był słoneczny i zimny. Było pięknie.

 

 

Share

Armenia pieszo cz27- irańska granica

To był nasz ostatni dzień w górach.  Ostatnie chwile. Od drogi, sądząc z mapy ruchliwej szosy dzieliło nas tylko kilka kilometrów. Być może dałoby się jakoś pójść przez dzicz, oznaczałoby to powrót w mokre chaszcze, bez mapy, bez szlaków, we mgle. Spróbowaliśmy, ale wróciliśmy i ruszyliśmy w kierunku szosy.  Nie była daleko, niewiele ponad godzinę. Moja nawigacja pokazywała kilka obejść, pewnie można by iść równolegle  przez las, gdybaliśmy kiedy chmury na moment opadły i zobaczyliśmy góry. Nie wiedzieliśmy, że ich niskie partie są skaliste i bardzo strome, pozarastane karłowatym lasem. Nie wiem czy udałoby się tamtędy przejść. Nie spróbowaliśmy. Wyszliśmy na asfalt (w doskonałym stanie, niewiarygodnym w Armenii), minęliśmy opuszczoną wieś, wodopój, stół piknikowy, drugą wieś z zabytkowym kościołem. Wszystko to ciche i pogrążone we mgle. Wszystko puste. Szosą nie jechał ani jeden samochód. -Jest zamknięta? -deliberowaliśmy niewiele widząc. We mgle majaczyły czasem żółte drzewa, ociekające krzaki wychylały się aż do linii ciągłej nie kończącej się przez kilkanaście kilometrów. Dobrze się szło. Pierwszy widok pojawił się już po południu. Gotowaliśmy wtedy herbatę, dojadaliśmy resztki. Chmura pękła nad szczytem w Iranie, opadająca dziura odsłoniła las. W niczym nie przypominał tego, przez który brnęliśmy wieczorem. Był niski, rzadki, jałowce zmieszane z tamaryszkiem, dużo róż. Suche urwiska. Widok znikł. Znów szliśmy w gęstym mleku, teraz jakby odrobinę suchszym. Asfalt przeciął ślad krów, rząd rozmoczonych placków, nierozjechanych jeszcze przez żaden samochód. Kilka ostrych zakrętów, które czasem udało się ściąć i weszliśmy pod chmurę. Suche, pustynne góry, a w nich jaskrawa plamka jak broszka- wieś otoczona przez owocowe sady. Pięknie!

Porzuciliśmy szosę, niepotrzebną już skoro odzyskaliśmy widoczność. Przez suche stoki, przez skały przebijały się owcze ścieżki. Labirynt, czasem prowadzący donikąd, czasem karkołomny, zbyt stromy, po kilometrach asfaltu- wytchnienie dla stóp. Czym niżej tym częściej pojawiała się jakaś roślinność. Pozostałości starych zabudowań, pojedyncze owocowe drzewa, figi, jeżyny, włoski orzech…-Popatrz co to takiego?Granaty? Zrzuciliśmy plecaki i kiedy ja wyżymałam skarpetki Jose wysłany na zwiady „upolował” kilkanaście owoców. Za dużo, aż tylu nie udało nam się zjeść. Były pyszne, kwaskowato-słodkie. Ociekaliśmy sokiem kiedy szosą, nadal widoczną (nie odeszliśmy daleko) przejechał jakiś samochód. Nie wiedzieliśmy czy kierowca nas widzi, ale pomachaliśmy. Resztę granatów zabrałam do plecaka jak skarb, nie wiedząc, że przez kilka kolejnych godzin będziemy się przedzierać przez granatowe zarośla. Będą rosły wszędzie, przy drogach, za płotami, na miedzach, jak u nas śliwki. Doprowadzą nas do wsi, innej niż te widywane wcześniej w Armenii. Bogatej, zarośniętej gąszczem owocowych drzew. Hurmy (kaki), granaty, morele, kaskady winogron, nie wszędzie zebranych. Burza kolorów. W tym domy z kamienia, ozdobne balkony. Mnóstwo owoców na ziemi. -Chcecie?- zaczepiła nas pani w jednym z ogrodów. -Jasne!- musicie umyć, tutaj na podwórku jest woda. Była Rosjanką. To był jej letni domek- jej dacza. Kaki bardzo dojrzałe i miękkie. Troszkę obite od upadku z drzewa. Kilka przepadło, bo Jose użył ich do odpędzania psa- Ugryzłby cię!- tłumaczył kiedy się oburzyłam.

Zaraz zresztą dostaliśmy nowe. Ludzie nas pozdrawiali, zagadywali. Śmiali się kiedy zapytani skąd przyszliśmy mówiliśmy, że z Alaverdi. Że wędrowaliśmy przez Armenię przez miesiąc. Że z namiotem, że pieszo. Gruntowa droga przeszła w końcu w asfalt. Zatrzymał się jakiś drogi samochód. Turyści. Rozentuzjazmowany Szwajcar z dziewczyną. Jechali w górę, ale zaraz znów w dół. Dziewczyna wyglądała na znudzoną. Szwajcar zaproponował podwózkę. Odmówiliśmy. Do irańskiej granicy zostało tylko kilka kilometrów, może dwa. Widzieliśmy zakole rzeki i skały przecięte irańską drogą. Słońce było już bardzo nisko, chmury rwały się, po górach wędrowały plamy światła. W granicznej dolinie szalał wiatr. Pędziłam na wprost tego pięknego widoku, głodna fotografowania po dniach we mgle. Jose patrzył z pobłażaniem, bo stawałam i musiał czekać.

Ja też czekałam, jeszcze chwilka jeszcze jeden zakręt i odsłoni się mur pięknych gór. Słońce oświetli je dla mnie jak scenę. Będą się na nich rwały pasma chmur, zabłyśnie rzeka otoczona jesiennym złotem…

-Dzień dobry- zatrzymuje się koło nas Łada.- Ubrany w mundur mężczyzna jest uprzejmy. -Skąd, dokąd… Odpowiadam automatycznie patrząc przez ramię na wędrówkę chmur. – Nie, dziękujemy, chcemy pójść pieszo, to już blisko, czekaliśmy na tą chwilę przez 30 dni. -Nie mogę, muszę was zawieźć do naczelnika. Zrozumcie tu jest granica, pilnujemy jej wspólnie z ruską armią. Naczelnik kazał… Oglądamy jakąś legitymację, pokazujemy paszporty, w przerwach cykam zdjęcie. -Nie ma mowy- próbuje się bronić Jose-nie ma wyboru- tłumaczę. I znów udaje mi się zrobić zdjęcie. widowisko się dopiero zaczyna. Złoto i wał burych chmur. Patrzę na nie przez szybę. -Nie wolno fotografować granicy!- przerywa żołnierz. Granicy czyli czego? Szosy, podwójnej, bo i armeńskiej i irańskiej, równoległych oddalonych od siebie o kilkaset metrów, oddzielonych rzeczką, na oko niewinną, taką jaką od biedy dałoby się przejść. Poziomych promieni słońca? Suchych skał? – Mam nadzieje, że naczelnik już parzy kawę?- rzucam. Żołnierz jest speszony- zaprosił nas, liczymy na miłe przyjęcie- wyjaśniam, a chłopak jeszcze bardziej się miesza. -No… nie… nie żadna kawa to tylko praca, chcecie kawę? To dopiero w mieście…

Naczelnik jest blondynem. Chyba naczelnik, bo jest też Azjata może z Kazachstanu. Kiedy przyjeżdżamy przesłuchują Szwajcara. -Jak pani dobrze mówi po rosyjsku- głos wojaka aż kipi od podejrzliwości- kazali to się nauczyłam-odpieram znudzona wypytywaniem. Nie wiem jak wyjaśnić po co szliśmy pieszo, że wcale nie chcemy do Iranu, a chcieliśmy do irańskiej granicy. Pieką mnie stopy w przemoczonych butach, myślę że jak to się nie skoczy ściągnę śmierdzące skarpety i zapytam gdzie je mogę wysuszyć. -Dlaczego nas przesłuchujecie?-Ludzie dzwonili, że obcy schodzą z gór, musieliśmy sprawdzić…

-Co my teraz z nimi zrobimy? Blondyn z Kazachem naradzają się po cichu, ale przecież rozumiem, przecież słyszę. -Może im zamówmy taksówkę? -Nie szefie, jak ich lepiej odwiozę. Mówią że chcą do hotelu, że wracają, znam Meghri,  zarezerwuję autobus. Ormianin jest przekonujący, naczelnik kupuje argumenty i po chwili znów siedzimy w Ładzie. Na granicy z Azerbejdżanem zachodzi słońce. Irańskie góry nakrywa cień. -Wrócimy tu, pociesza Jose- Chcesz? Wrócimy i pojedziemy do Iranu…

Share
Translate »