Armenia pieszo cz5-Haghartsin

-Jak dobrze, że nie piliśmy z tej rzeki! – kiwam głową, w wodzie moczy się kupa gnoju zasłaniająca pasterski dom, na północ odbija gruntówka, zanim obejrzę mapę, ustalę że prowadzi do porzuconej wczoraj drogi do Dilijan Jose zniknie na horyzoncie, w trawach.  Gonię go zła, ale złość przechodzi. Idziemy czymś co chyba też jest drogą.  Kiedyś, ktoś tędy przejechał. Ślady krzyżują się , rozdzielają na mniejsze, coś prowadzi na południe, na przełęcz. Znika gdzieś w połowie drogi. Wchodzimy w gąszcz. Osty, pokrzywy, przegorzany. Czasem błoto. Za przechylonym betonowym korytem dla krów ruina domu, potem coraz więcej błota, więcej chaszczy, częściowo już ściętych przez mróz. Stromo. Coraz bliżej chmur.  Na grani jakieś zabudowania. Niedaleko, ale obchodzimy bagienka, pasy błota, kupy kamieni, gęste pokrzywy. Malutkie sylwetki domów nie rosną. Patrzę jak nakrywa je chmura, czuję deszcz, widzę jak Jose znika we wnętrzu, ale tylko stawia plecak i wraca. Macha, że jest otwarte żeby biec. Wpadamy do starej wojskowej przyczepy, metalowej, solidnej.  Widoczność znika. Po szybach płynie deszcz. Siedzimy myślimy, gotujemy skapującą z dachu wodę. To już park narodowy Dilijan. Duża wysokość. Góra przed nami przekracza 2700 m npm. Gdzieś powinniśmy przeciąć opisany w internecie szlak – fragment planowanej trasy Transcaucasian. Pomimo szumnych zapewnień na ich stronie, pomimo sponsorów, „wolontariuszy”, którzy za udział w znakowaniu musieli płacić tysiące euro nie widzimy ani jednej szlakowej plakietki. Spotkamy je następnego dnia w drodze do Gosh, dublują istniejący od kilkudziesięciu lat szlak. Niczego nie wnoszą.

Tymczasem patrzymy na mgłę. Widzimy jak się skleja w chmury i drze na pasy przekraczając grań. Podoba nam się. Z przełęczy opada gruntowa droga. Na jej drugim końcu jest monastyr Haghardsin więc ruszamy. Gruntówka opada powoli łącząc kilka pasterskich wsi. Są już puste, drogę znaczy ślad setek krów. Przemieszane z gnojem błoto przyczepia się do butów jak klej. Pada, ale czasem się na chwilkę poprawia. Widać dolinę opadającą do Ijevan. Czym niżej tym więcej drzew, więcej liści. Na rozstajach woła nas człowiek z koniem. -Zginęła krowa, nie widzieliście gdzieś?.-Nie. Nie widzieliśmy. Wychodzi słońce, zeszliśmy nisko, jest ciepło. Rzeka, już duża szumi, przy jakiś zabudowaniach szczekają psy. Zwalniamy, ale ktoś niewidoczny je woła i odchodzą, poszczają nas. Wchodzimy w las. Z buków skapuje złoto, las schnie. Zjeżdżamy po stromym błocie wprost na wieś. Nowiutkie zabudowania seminarium (nie hotelu, jak sądziliśmy początkowo), znak że restauracja, ale to tylko bar z samowarem i wypiekami. Siadam, ściągam mokre buty, Jose pochłania ciastka. Wycieczka Filipińczyków prosi żeby pozował do zdjęć i chyba przez dziesięć minut obfotografowuje go z każdej strony. Mokrego, ubłoconego Hiszpana. Dziwaka chodzącego pieszo.

Restauracja, która mnie początkowo rozczarowała okazała się przyjaznym miejscem. Prowadzili ją dwaj chłopcy z Erewania. Wprawdzie nie było tam nic do jedzenia dla mnie (poza pysznym jabłkiem, którym mnie poczęstowali) ale była bardzo dobra kawa i gniazdko do ładowania telefonu. Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy zwiedzać monastyr. Jest śliczny, świeżo odrestaurowany. Złożony z wielu małych kapliczek jak wiele kościołów w tym rejonie. Kiedy wracaliśmy zaczepił nas pan malujący obrazy na dziedzińcu. Pogadaliśmy chwilkę, pokazał nam dobre miejsce na namiot, ale po chwili zmienił zdanie- idzie deszcz -powiedział wciągając powietrze nosem. Nic na to nie wskazywało. Było słonecznie, pięknie myśleliśmy o zejściu kilku kilometrów szosą, bo na mapie był tam zaznaczony hotel, ale pan powiedział, że nie zdążymy.  Że rozpada się najpóźniej do zmroku, ale to nie problem i on wie co zrobić.  Zaprowadził nas do nieukończonego budynku, gdzie można się było przespać na podłodze. Byliśmy wdzięczni, rozpadało się zaskakująco szybko i nie przestało aż do samego do rana. Budynek był drewniany. Spaliśmy wygodnie, pachniało świeżymi deskami, wyschły nasze mokre kurtki i namiot , a do tego w niezamkniętej na noc kawiarence naładowały się nam wszystkie baterie.

 

Share

Armenia pieszo cz4

Jest szaro, jeszcze przed świtem, idziemy mrożonym cieniem. Chrzęści zmarznięta ziemia. Mijamy kolejne stoły piknikowe, ale nie ma już wody. Wieś na grani jest opuszczona, nieład, świeże ślady w błocie, jakby ludzie odjechali wczoraj.  Droga przechodzi na drugą stronę, wschodzi słońce. Na horyzoncie pojawia się zarys wysokich gór- Park Narodowy Dilijan. -Którędy do Dilijan? pytamy posępnego pasterza na kolejnej grani. -Tamtędy, musicie wrócić-pokazuje na zachód. Ujada pies. -A tędy dokąd?- pokazuję południe- donikąd- słyszę i nie zawracam. Ustalam to oczywiście z Jose, zgadza się. Dilijan nie jest naszym celem, to miasto, a nam marzy się monastyr w Haghastrin. Góry wydają się przechodnie, jest mało lasu, tylko trochę skał sądzimy, że niepotrzebna nam droga więc skręcamy na przełaj przez trawy, schodzimy do kolejnej wioseczki podchodzimy kawałek polną drogą znów schodzimy. Wioski są opuszczone. Stada zeszły już z gór. Spotykamy tylko parę starszych ludzi. Odkręcają zawór schowany pod zardzewiałą klapą, nabieramy wody. -Dojdziemy tędy do Dilijan?-  macie kompas? Idźcie prosto na południe. Tak robimy. Wdrapujemy się na kolejne wzgórze, w wiosce na szczycie kopci samotny komin. Idziemy w kierunku grupki domków na skraju urwiska, oświetlonej jakby specjalnie do zdjęć. Są puste. Schodzimy stromo aż do dna doliny. Nie znajdujemy drogi czy ścieżki. Skręcamy w stronę kolejnych chałup- to już ruiny. Trawa po szyję nie widziała krów od kilka lat. Osty, pokrzywy, łopiany. Giniemy w zielsku. Jose schodzi nad rzekę, macha że tam trochę lepiej. Gąszcz wydaje mi się obrzydliwy. Rozchylam uschnięte rośliny kijkami, szukam suchego miejsca na but, odklejam rzepy. W wyobraźni widzę żmije, robaki…Idziemy cieniem, wilgotnym  i zimnym. Jose skręca w górę mniejszego potoku -na południe i staje przy kolejnym stole piknikowym. Ten jest zapomniany, zarósł malinami, nie prowadzi do niego żadna ścieżka, ale spod skały wypływa źródlana woda. Jest też chaczkar, przechylony, okopcony świecami, nie wiem jak stary. Wypełniamy wszystkie butelki wodą i podchodzimy aż zrobi się ciemno. Wydaje mi się, że rozpoznaję wzgórza na mapie. Rzeczka w kanionie, szeroka dolinka, w niej druga rzeka… Czasem ślad ścieżki. Rozbijamy namiot w aksamitnej ciemności na wysepce oderwanej wiosną przez nurt. Teraz potok jest prawie suchy. Słychać szmer, schodzę żeby się umyć, w klapkach. Ślizgam się omal nie wywracam i nagle cud wschodzi księżyc! Jemy luksusowo, jak na pikniku. Gotujemy zupę. Tłuczemy orzechy.  Gadamy o niczym. Wstajemy przed świtem. Namiot szeleści. Trawy pokrywa puchaty szron.

Share
Translate »