Armenia pieszo cz13-Khosrov

Nie powiem, że mnie to zupełnie nie gryzło… Gryzło troszkę, ale też nie widziałam innego wyjścia. Bo wyjścia z kanionu nie wypatrzyliśmy nawet w  porannym świetle. Jeśli nawet, byłoby strome i zalodzone, skryte w cieniu, a przecież nie wzięliśmy raków…

Piękny poranek. Słońce dotyka szczytów coraz bliższych nam, wstaje mgła. Wododajna kałuża zamarznięta, ale woda nabrana do butelek nie. Buty przyjemnie miękkie. Mokre oczywiście, ale co zrobić. Żałowałam, że nie mam więcej kwarkowych woreczków. Wszystkie inne plastikowe torby pękały i wilgoć atakowała kolejne skarpety. Nie miałam już zapasu, pożyczyłam jedną od Jose, teraz była szansa, że wszystkie wyschną. Zapowiadał się piękny dzień. Z zagwozdką. Droga wzdłuż kanionu schodziła do rezerwatu Khosrov, a coś mi się wydawało, że  tam nie wolno wejść. Nie byłam pewna, nie planowałam, że tu przyjdziemy. Słyszałam tylko, że niedźwiedzie, nawet lampart… -Coś ty,  jakie zwierzęta, tu przecież za wysoko, nie ma drzew- uspokajał Jose. W piękny słoneczny dzień brzmiało logicznie. Zwłaszcza kiedy zeszliśmy do miejsc po pasterzach, znaleźliśmy niezamarzniętą wodę, zobaczyliśmy stado i jurtę. Na tle Araratu (pięknego jak fototapeta) przejechało dwóch konnych. Mieliśmy nadzieję ich dogonić, ale byli szybsi.

Jurta pusta, pasterze daleko z krowami- jak nam się wydawało, bo zwierzęta były czerwone. Niżej kolejne stado i tu już bez wątpliwości. To owce. Rude, włochate, całe tysiące. I psy. Przez moment zrobiło się nieco nerwowo, ale pasterze się zorientowali. Psiska odeszły niechętnie, mężczyźni wytłumaczyli nam żeby iść drogą, nigdzie nie schodzić,  w końcu spotkamy ludzi co to nam wszystko powiedzą…

Tak zrobiliśmy. Łąki jak suche bukiety, wspaniałe chociaż bez kolorów. Rozgrzane, rozświergotane, trochę przerażające. Mgiełka (nie smog), śnieg tylko na Araracie, sucho, złoto, wokół rozłożyste krzewy. -Jak Afryka! zachwycał się Jose, nieświadomy moich (formalnych) rozterek.

Najpierw zobaczyliśmy ule. Kilkadziesiąt świeżo malowanych. Budynek wśród owocujących jabłoni. Służbiste psy. Facet w mundurze z bardzo kwaśną miną. Uzbrojony. Inni też dziwnie poważni. Przesłuchanie- po rosyjsku więc wykluczające Jose. Kto, skąd dlaczego, jak długo, ilu nas jest. Przez myśl mimo woli przelatywały mi urywki z Misia, dzielny wojak Szwejk, nawet Kociniak.- Jasne. Oczywiście, że z panem pójdziemy (a mogłabym przy okazji zdjąć buty?). Usiądziemy tu, wielkie dzięki, właśnie chcieliśmy żeby panowie nam pomogli znaleźć dalszą drogę na mapie… zdraswujecie, zdrastwiecie-zdratw… (jak to było?)- wtórował mi błogo uśmiechnięty Jose, aż przesłuchującym nas strażnikom opadały ręce. To jednak Armenia, kraj przyjaznych ludzi. -Nie jesteście głodni?- padło wreszcie- oj bardzo! Po godzinie Jose (niepijący) wciągał z zapałem domową wódkę, zagryzał kiszonym ogórkiem i wyglądał na wniebowziętego. -Wytłumaczyłem szefowi kim jesteście (mina strażnika nie zostawiała wątpliwości jak to zrobił- para niegroźnych dziwaków, puśćmy ich), chciał was widzieć, już od rana o was wiedzieliśmy, ludzie przez lornetkę wypatrzyli. Powiedziałem, że sam to załatwię. Otóż zabieram was na noc do domu, a potem pokażę wam jak stąd wyjść. To ścisły rezerwat przyrody. Zakaz wchodzenia. Nie baliście się niedźwiedzi? Żmij? Lamparta? Groźne zwierzęta łypały na nas z plakatów. Nie wyglądaliśmy chyba na przekonanych, bo po drodze do domu Marat pokazywał nam świeże ślady. Żmija, musiała przejść drogę przed chwilką, miś zbiegł tędy rano, wieczorem na pewno znów przejdzie. Nie boją się podchodzić do wsi. Nas tu niewiele, tylko kilka osób. My z żoną, sąsiedzi  z dziećmi i babuszka- ona już od 60-ciu lat. Kiedyś żyło tu dużo ludzi, była szkoła. W moim ogrodzie do dziś stoi Józef Stalin. Bez głowy, chcecie zobaczyć?

Szliśmy pod górę. Marat opowiadał, Jose domagał się tłumaczenia, a tłusty ser, który zjadłam brudnymi rękami, zmieszany z niemytymi jabłkami podchodził mi coraz bliżej gardła. Uratowała mnie ziołowa herbatka zaparzona przez  Emmę, żonę Marata. Przegadaliśmy z nimi cały wieczór. Nocowaliśmy w opuszczonym domu  sąsiadów (od lat w Ameryce), zjedliśmy razem śniadanie. To były ostatnie dni w tej letniej wsi. Kiedy spadnie śnieg  mieszkańcy i zwierzęta zejdą do większej, z drogą, prądem, nowymi domami. Mieliśmy ją też zobaczyć. Wyszliśmy przyrzekając nie zbaczać z  jezdnej drogi, ale zwiodły nas już pierwsze rozstaje. Skusiły. I nie oparliśmy się im.

Share

Armenia pieszo cz12 Góry Gegamskie

Szreń, lód, słońce znacznie zimniejsze niż wczoraj, w dolinie. Brak wody. -Roztopmy, mamy mnóstwo gazu – proponowałam co jakiś czas Jose, ale nie chciał. Nawigacja pokazywała kilka źródeł. Zaliczaliśmy te miejsca po kolei bez skutku. Wszystko zmarznięte, jeziora skute lodem. Zrobiłam błąd nie próbując nabrać wody w jednym, które minęliśmy całkiem blisko, może z kilometr. Z góry widzieliśmy potem niezamarznięte miejsce, ale wtedy już nam się nie chciało wracać. -Twoja wina- wypominał mi co 5 minut Jose. -Wcale nie! Mówiłam, że poczekam, chcesz- idź, nabieraj, mam wodę, całą butelkę, podzielę się. Zresztą trafimy na drugie jezioro… Nie trafiliśmy.  Coś się stało z naszą nawigacją. Używałam smartfona, działała mi tylko mapa maps.me, w Armenii wyjątkowo dokładna, chociaż płaska, pozbawiona poziomic. Z biegiem dni nauczyłam się sobie z nią radzić, miałam jeszcze wydruki z netu i dużą mapę. Tu też byłam pewna, wiedziałam gdzie jestem, ale smartfon pokazywał inne miejsce. Strzałka (znacząca naszą pozycję) poruszała się z opóźnieniem, nie obracała. Nie wiem z jakiego powodu, może z zimna… Nie mogłam jej śledzić przez cały czas, bo zużyłabym baterie więc zamieniłam telefon na kompas. Przez jakiś czas szliśmy białym płaskowyżem lekko pod górę.  Wygodnie, wybrałam optymalną drogą, bez urwisk i bez labiryntu skał, ale jeziorko zostało z boku. Nie trafiłam. Niespecjalnie, pomimo tego Jose miał do mnie żal. Przed nami wynurzył się Ararat. Było pięknie. Wspaniała otwarta przestrzeń co jakiś czas ozdobiona intrygującym kopczykiem- z bliska kopcem. Nie wiemy co te budowle znaczyły, być może granice własności czy pastwisk, nas przyzwyczajonych do tak znakowanych dróg kusiły, sprowadzały na manowce.

Skrzyp śniegu, chlupot w przemoczonych butach, narzekanie Jose, też nie niewinnego, mapy Armenii które załadował na swój GPS znikły. Nie mieliśmy już więcej danych. Bezkres bez znaków i dróg. Rażąca biel. Musiałam być tym  zestresowana, bo tego dnia zgubiłam skarpetkę i rękawiczki. Nie znalazłam wody. Po południu zdecydowałam się zejść. Na cieplejszą zachodnią stronę, do Araratu. Jose nie zaprotestował. Mogliśmy oczywiście brnąć dalej w śniegu na południe, najszybciej byłoby zejść na wschód, ale oglądaliśmy Sewan już od kilku dni, a Ararat był dla nas nowy, fascynujący ponad morzem mgieł, w którym -wiedziałam to na pewno z mapy- ukryło się milionowe miasto. Erywań. Nic na to nie wskazywało, mgła była czyściutka i piękna. -To smog- upierał się Jose, nie zgadzałam się, ale nie dyskutowałam. Po co.

Skręciłam do ciemnego punktu na horyzoncie- płotu z kamieni. Ciągnął się od niego ślad drogi, wypukłość na przewianym śniegu. Spod pięknej góry na wprost nas opadał kanion. Zaryzykowaliśmy wędrówkę brzegiem z nadzieją że dolinę uda się jakoś przejść i będziemy mogli kontynuować marsz wzdłuż gór po zachodniej, nieco cieplejszej stronie. Szliśmy tak przez godzinę czy dwie, lekko w dół, skrajem urwiska. O zachodzie Jose znalazł skarb- niezamarzniętą do dna kałużę w kamiennej niecce, niżej była łączka bez śniegu i ostów, idealny biwak.

Nocą mgła opadła, Kotlinę Araracką wypełniło morze świateł. Nie było zimno.

Share
Translate »