Zimowy trawers Lofotów- Kvalvika

Brzozowy lasek nie zawiódł naszych oczekiwań- błąkaliśmy się po nim do południa chociaż na mapie to tylko krótki kawałek. Skały, lód, kilka potoków, gałęzie. Odetchnęliśmy w brzydkiej kępie świerków szpecącej krajobraz z bardzo daleka- ciemnej, prostokątnej, odpychająco sztucznej. Mapa zapowiadała, że kryje prymitywny schron. Nie robiliśmy sobie wielkich nadziei więc uczucie, które wywołał trudno nazwać rozczarowaniem. Przyznam byliśmy zdziwieni. Platforma na namiot- z solidnych desek. Stół piknikowy i toaleta. Zdaniem Jose niezła na nocleg, bo przenośna- plastikowy kontener z sedesem jak do mieszkalnych samochodów, wnętrze przestronne… Cieszyłam się, że pogoda nie zmusiła nas do noclegu w tym przybytku.

Dalej zamknięte schronisko, droga ubita kołami samochodów, biała długa z pięknymi widokami na fiord. W ślicznej wioseczce Marka skręciliśmy w łąki i trochę błądziliśmy obchodząc jezioro, chyba lepiej iść północną stroną.   Dalej cień i skromny kamienny schronik, wewnątrz zawiany śniegiem, ale nadal użyteczny jako kuchnia. Powyżej domku było niezłe miejsce na namiot.  Noc gwiaździsta, lodowata bez zorzy. Poranek mętny, pochmurny. Wokół masy lodu. Wyszłam pierwsza z zamiarem złapania porannego światła nad morzem, ale nie zdążyłam. Czekając na Jose patrzyłam jak narasta przypływ. Przejście na drugą stronę Kvalviki zwężało się. Fale lizały skały urwiska. Szlak biegnie zboczem. Początkowo wygodną ścieżką, dalej ciągiem łańcuchów obrośniętych lodem. Zbyt trudnych dla mnie (z tak dużym plecakiem). Uciekłam i zdążyłam przebiec plażą, odczekując aż cofnie się fala. Wspięłam się po oblodzonych skałach do Jose żeby za chwilkę znów musieć zejść i znów skakać pomiędzy falami. Tym razem poszło gorzej, skakaliśmy razem, niezbyt synchronicznie, w efekcie woda liznęła mi but. Jak się potem okazało bez strat, był mocno zawiązany, a Walonki nie moczą się przy tak krótkim kontakcie z wodą. To jednak sprawdziłam dopiero na końcu. W obleganym przez turystów schronie, ślicznym przytulnym i świetnym do spania. Tylko nieosiągalnym przez tłok. Weszliśmy tam na chwilkę, ustępując miejsca francuskiej wycieczce, która z kolei minęła się z hordą fotografów mających zamiar spędzić tam noc. Była dopiero druga, Jose naliczył 8 osób, kto wie ile ich jeszcze doszło do nocy. W schronie są tylko trzy prycze. Współczuliśmy im wdrapując się na zbocze Ryten. Tam też zdążało kilka osób z małymi plecaczkami, ale wielkimi statywami. Im też współczuliśmy. Wiało coraz mocniej. Na grani tak mocno, że zamiast schodzić lodowata stromizną zostaliśmy na noc przy schronisku Strandbu- zamkniętym, ale trochę zasłaniającym wiatr. Prawdopodobnie nie byliśmy pierwsi. Nasz namiot pięknie wpasował się w wykopaną przez kogoś dziurę w zaspie. Kryła nas niemal po dach. Nocą był stamtąd fantastyczny widok. Pasma zorzy ponad ciągiem oświetlonych wsi. Wichura targała moim małym statywem, ale kilka zdjęć wyszło.

Wstałam przed świtem. Góry były błękitne, niebo różowe. Pomyślałam, że jest bardzo pięknie, wróciłam po aparat i przez godzinę nie mogłam się oderwać od widoku. Róż zmienił się w czerwień i pomarańcz. Wichura zdmuchiwała śnieg z gór, słońce wschodziło nisko rysując nad górami pasy cieni. -Wstawaj- namawiałam co jakiś czas Jose- wystaw  chociaż nos nigdy nie  widziałam tak jaskrawego wschodu… Wszystko na nic, Jose miał tylko jedną odpowiedź- Wewnątrz jest ciepło, a na zewnątrz wieje jak na Finnmarksvidda. Robisz zdjęcia, pokażesz mi. No to robiłam…

 

Share

Zimowy trawers Lofotów- Vaeroya

Bodo jest idealnym punktem startowym w góry. Z lotniska do centrum idzie się jakieś 10 minut, gaz można kupić w kilku outdoorowych sklepach, terminal promowy jest stale otwarty, więc jest gdzie przenocować. Tak zrobiliśmy. Wcześniej mając 4 godziny obeszłam chyba całe miasto. Pogadałam w informacji turystycznej (zorzę najlepiej obserwować z końca półwyspu tuż za terminalem), kupiłam zapomniane wkładki do butów (jest specjalny ortopedyczny sklep), dokupiłam jedzenie, które nie zmieściło mi się w plecaku (wafle ryżowe, płatki owsiane). Kupiłam też szuflę do odśnieżania dla dzieci. Zarzucona informacjami, że śniegu jest mało, nie zabrałam składanej górskiej łopatki, ale ponieważ leciałam w dzień, a samolot ląduje w Bodo pięknie- nad górami (wcale nie bezśnieżnymi), zdecydowałam, że brak łopatki to błąd. Zabawka ważyła niewiele, kosztowała 18 koron i sprawdziła się nam doskonale.

Odpłynęliśmy  o 6-tej rano. Każdego wieczoru (poza piątkiem) kursuje bezpośredni prom do Moskenes, naszym jedynym wyjściem był poranny kurs na Vaeroya w sobotę. Statek wykonany w Stoczni Remontowej w Gdańsku był duży, wygodny i pusty. Pierwsze dwie godziny rejsu przespałam, przez dwie kolejne siedziałam przyklejona do szyby lub wybiegałam na zalodzony pokład w klapkach, nie mogąc się powstrzymać.

Na wschodzie zamglone góry wybrzeża, na północy Lofoty, oświetlane porannym słońcem. Rost gdzie zawinęliśmy najpierw to dziwne miejsce. Płaskie wyspy z mnóstwem portowych zatoczek i domków, oblegane przez stada rybitw. Pomarańczowe światło zasłoniły już wtedy bure chmury, ciemniejące coraz bardziej z biegiem dnia. Zostaliśmy na statku prawie sami. Na Vaeroya wyjechał tylko jeden samochód. Przysiedliśmy na chwilkę w poczekalni (niezła i ciepła), pooglądaliśmy zawieszoną tam mapę i ruszyliśmy w kierunku końca szlaku mając nadzieję że uda nam się dotrzeć przed nocą do Mastad- opuszczonej osady na krańcu wyspy. Długo nikt nie jechał. Pan, który nas zabrał, już z końca Sorland podrzucił nas uprzejmie na lotnisko- nieczynne od czasu wypadku w 1992 roku. Teraz Vaeroya ma tylko heliport od kilku lat połączony regularnymi kursami z Bodo. Postawiliśmy namiot na końcu drogi i ruszyliśmy szlakiem, już bez plecaków. Nie był łatwy. Śniegu niewiele, ale stromizna, a miejscami lód. Dotarliśmy tylko do przełęczy, która w tych górach wynurzających się wprost z morza była jednocześnie plażą. Szkoda, że nie zajrzeliśmy dalej, ale baliśmy się, że inaczej nie zdążymy na jedyny prom- w niedzielę w samo południe.

Lotnisko okazało się ulubionym miejscem spacerowym mieszkańców wyspy. Wieczorem obok naszego namiotu przedefilowało sporo psów, a dwie bardzo uprzejme panie przywiozły nam z domu butelkę wody i termos wypełniony wrzątkiem. Nocą padał śnieg. Wstaliśmy przed świtem i wróciliśmy szosą. Przyjemny, niestresujący spacer. Na horyzoncie ośnieżone Lofoty, piękne plaże z turkusową wodą i mili ludzie. Jak powiedział podwożący nas poprzedniego dnia pan- sami dobrzy, jest kilku gorszych, ale niegroźnych, bo wszyscy o nich wiedzą. Pan był rybakiem. Szykował właśnie kuter. Do Lofotów zbliżały się ławice dorszy. Ten czas – przełom lutego i marca- dorszowe tarło- był od zawsze źródłem utrzymania mieszkańców wysp. Najważniejszym okresem roku. Wielu współczesnych rybaków pracuje tylko przez te kilka miesięcy, reszta jest wolna.

Nie wiedzieliśmy tego idąc wzdłuż pustych plaż- Vaeroy jest jedną z piękniejszych wysp w archipelagu. W porównaniu z innymi (Moskensoyą, Flakstadoyą, Vestvagoyą), była też cudownie pusta. Oprócz nas nie było tam zimą żadnych turystów. Dwie osady, razem 800 osób, kilkanaście kilometrów dróg i dwukrotnie więcej pieszych szlaków. Gdyby nie przypadek ominęlibyśmy to miejsce, a szkoda, fajnie byłoby poświęcić mu więcej czasu, choćby z jeden dodatkowy dzień.

Vaeroya jest najcieplejszą wyspą Lofotów i najdalej na północ położoną wyspą gdzie średnia roczna temperatura nie opada poniżej zera.

 

Share
Translate »