Zimowy trawers Lofotów- Vaeroya

Bodo jest idealnym punktem startowym w góry. Z lotniska do centrum idzie się jakieś 10 minut, gaz można kupić w kilku outdoorowych sklepach, terminal promowy jest stale otwarty, więc jest gdzie przenocować. Tak zrobiliśmy. Wcześniej mając 4 godziny obeszłam chyba całe miasto. Pogadałam w informacji turystycznej (zorzę najlepiej obserwować z końca półwyspu tuż za terminalem), kupiłam zapomniane wkładki do butów (jest specjalny ortopedyczny sklep), dokupiłam jedzenie, które nie zmieściło mi się w plecaku (wafle ryżowe, płatki owsiane). Kupiłam też szuflę do odśnieżania dla dzieci. Zarzucona informacjami, że śniegu jest mało, nie zabrałam składanej górskiej łopatki, ale ponieważ leciałam w dzień, a samolot ląduje w Bodo pięknie- nad górami (wcale nie bezśnieżnymi), zdecydowałam, że brak łopatki to błąd. Zabawka ważyła niewiele, kosztowała 18 koron i sprawdziła się nam doskonale.

Odpłynęliśmy  o 6-tej rano. Każdego wieczoru (poza piątkiem) kursuje bezpośredni prom do Moskenes, naszym jedynym wyjściem był poranny kurs na Vaeroya w sobotę. Statek wykonany w Stoczni Remontowej w Gdańsku był duży, wygodny i pusty. Pierwsze dwie godziny rejsu przespałam, przez dwie kolejne siedziałam przyklejona do szyby lub wybiegałam na zalodzony pokład w klapkach, nie mogąc się powstrzymać.

Na wschodzie zamglone góry wybrzeża, na północy Lofoty, oświetlane porannym słońcem. Rost gdzie zawinęliśmy najpierw to dziwne miejsce. Płaskie wyspy z mnóstwem portowych zatoczek i domków, oblegane przez stada rybitw. Pomarańczowe światło zasłoniły już wtedy bure chmury, ciemniejące coraz bardziej z biegiem dnia. Zostaliśmy na statku prawie sami. Na Vaeroya wyjechał tylko jeden samochód. Przysiedliśmy na chwilkę w poczekalni (niezła i ciepła), pooglądaliśmy zawieszoną tam mapę i ruszyliśmy w kierunku końca szlaku mając nadzieję że uda nam się dotrzeć przed nocą do Mastad- opuszczonej osady na krańcu wyspy. Długo nikt nie jechał. Pan, który nas zabrał, już z końca Sorland podrzucił nas uprzejmie na lotnisko- nieczynne od czasu wypadku w 1992 roku. Teraz Vaeroya ma tylko heliport od kilku lat połączony regularnymi kursami z Bodo. Postawiliśmy namiot na końcu drogi i ruszyliśmy szlakiem, już bez plecaków. Nie był łatwy. Śniegu niewiele, ale stromizna, a miejscami lód. Dotarliśmy tylko do przełęczy, która w tych górach wynurzających się wprost z morza była jednocześnie plażą. Szkoda, że nie zajrzeliśmy dalej, ale baliśmy się, że inaczej nie zdążymy na jedyny prom- w niedzielę w samo południe.

Lotnisko okazało się ulubionym miejscem spacerowym mieszkańców wyspy. Wieczorem obok naszego namiotu przedefilowało sporo psów, a dwie bardzo uprzejme panie przywiozły nam z domu butelkę wody i termos wypełniony wrzątkiem. Nocą padał śnieg. Wstaliśmy przed świtem i wróciliśmy szosą. Przyjemny, niestresujący spacer. Na horyzoncie ośnieżone Lofoty, piękne plaże z turkusową wodą i mili ludzie. Jak powiedział podwożący nas poprzedniego dnia pan- sami dobrzy, jest kilku gorszych, ale niegroźnych, bo wszyscy o nich wiedzą. Pan był rybakiem. Szykował właśnie kuter. Do Lofotów zbliżały się ławice dorszy. Ten czas – przełom lutego i marca- dorszowe tarło- był od zawsze źródłem utrzymania mieszkańców wysp. Najważniejszym okresem roku. Wielu współczesnych rybaków pracuje tylko przez te kilka miesięcy, reszta jest wolna.

Nie wiedzieliśmy tego idąc wzdłuż pustych plaż- Vaeroy jest jedną z piękniejszych wysp w archipelagu. W porównaniu z innymi (Moskensoyą, Flakstadoyą, Vestvagoyą), była też cudownie pusta. Oprócz nas nie było tam zimą żadnych turystów. Dwie osady, razem 800 osób, kilkanaście kilometrów dróg i dwukrotnie więcej pieszych szlaków. Gdyby nie przypadek ominęlibyśmy to miejsce, a szkoda, fajnie byłoby poświęcić mu więcej czasu, choćby z jeden dodatkowy dzień.

Vaeroya jest najcieplejszą wyspą Lofotów i najdalej na północ położoną wyspą gdzie średnia roczna temperatura nie opada poniżej zera.

 

Share

Islandia- szlak z Jokulsarlon do Fjallsarlon

Znalazłam to przejście w necie, przed wyjazdem. To tylko kilkanaście kilometrów (ok 15-tu), ale ponieważ położyłam się spać w środku nocy (2-3…), spałam do 11-tej, a potem wcale się nie śpieszyłam wędrówka wypełniła mi cały dzień. Padał deszcz. Woda w lagunie (biwakowałam tuż nad jej brzegiem) okazała się słona, więc wróciłam na śniadanie do knajpki, wieczorem zamkniętej, a teraz wypełnionej po sam brzeg. Kłęby pary, kolejka po kawę i tłok w toalecie. Do tego prognoza pogody- już nie przestanie lać. W mętnym, rozproszonym świetle bryły lodu na tle spękanego lodowca podobały mi się bardziej niż wczoraj. Tylko plaża wieczorem naprawdę diamentowa zbladła i straciła część uroku. Latały nad nią wielkie ptaki, podobne do orłów, chyba niezbyt zadowolone z turystów. Teraz wiem, że to wydrzyki. Wydawały mi się agresywne i nawet trochę mnie wystraszyły.

Ścieżka łącząca lodowcowe laguny jest oznakowana. Zaczyna się po zachodniej stronie mostu (którego stukot słyszałam przez całą noc). Idąc wzdłuż brzegu, od razu zupełnie sama widziałam turystów pływających wśród lodowych gór zodiakami. Podpływali pod sam lodowiec, ale nie zapuszczali się dalej na zachód w związku z czym panował tam zupełny spokój. Ptaki, deszcz i falujące góry lodu. Na brzegu szara wulkaniczna skała, goły piarg i coraz częstsze kępki neonowo-zielonego mchu, który dalej, tam gdzie nie docierali ludzie zarósł kamieniste podłoże grząskim dywanem. Szlak mija lagunę i zanurza się w zadziwiającym bezludnym krajobrazie, a przynajmniej miałam wrażenie, że się zanurza wędrując tamtędy we mgle i w deszczu. To tereny trzysta lat temu zalane i zasypane podczas serii erupcji wielkich, ukrytych pod lodem wulkanów. Katastrofalny rok ciemności, podczas którego zginęło 20% ludności, 80% zwierząt i prawie cała roślinność Islandii pozostawił po sobie ślad w postaci morza kamieni. Teraz powoli zaczyna to kolonizować mech, porastamy już miejscami przez inne rośliny- malutkie alpejskie kwiatki. Po prawej lodowiec, po lewej ocean (tylko wyczuwalny), na wprost monotonna równina- wydawałoby się, że to nic ciekawego, ale mnie to bardzo cieszyło. Ścieżka jest niewidoczna, niewydeptana, dość trudna (bo podłoże ruchome, nierówne, do tego szkoda zadeptać mech) tyczki prowadzą trochę dziwnie, zygzakiem, ale jest sporo informacyjnych tablic, pokazujących zwierzęta i rośliny, i opowiadających lokalne historie. Ciekawych. Kilka sfotografowałam- możecie poczytać.

Laguna Breidalron nie robiła tego dnia wielkiego wrażenia- woda jest tam błotnista, było tylko kilka lodowych gór. Dalej minęłam piękne szmaragdowe stawy, jeszcze dalej dotarłam na skraj Fjallsarlon i długo szłam wzdłuż wystrzępionego jak jeż lodowca. Fjallsarlon był niemal niezatłoczony- porównując do Jokulsarlon prawie pusty. A miejsce jest piękne. Woda wprawdzie nieprzezroczysta, mętna, ale lodowiec stromy i bardzo bliski. Niemal można dotknąć. Wyjechałam stamtąd autostopem. W zasadzie mogłam też przenocować, ale nie widziałam nigdzie pitnej wody, a poza tym było jeszcze dość wcześnie- jak na mnie. Dopiero dochodziła 8-ma.

Share
Translate »