Powietrze jest już jesienne, chłodne i przezroczyste, paleta kolorów ograniczona. Widok daleki. Suche grzbiety i ciemny iglasty las. Podejście strome i początkowo winię zbyt szybkie tempo. -Zwolnij troszkę!- krzyczę do coraz dalszego Jose. Staje, ja też staję, ale to nie pomaga. „Teraz poczuję się lepiej” myślę, a gdzieś poza tym zaklinaniem rzeczywistości przesuwa się bardziej realistyczna uwaga „cholera znów zwymiotowałam na but…”. Jesteśmy już pod samą granią. Na płaskim jest mi oczywiście lżej. – To nic takiego- uspokajam Jose- Za dużo zjadłaś- patrzy krytycznie jakby sam nie jadł- Ty też -odcinam się- No tak, ale ja to robię profesjonalnie i umiem, a ty jesteś w tej kwestii dyletantką-. No, i to niestety jest prawda.
Na grzbiecie nie ma szlaku czy drogi, tylko ledwo wyraźny trakt wydeptany w trawach przez zwierzęta. Czasem zanurza się w las i bywa, że tam grzęźniemy, bo nasi poprzednicy byli niscy, a my wręcz przeciwnie. Owcze dróżki potrafią się też rozdzielać i zbiegać, ale to nas bardzo nie myli. Trzymamy się krawędzi urwiska i naprzemiennie oglądamy zamglone wzgórza dotykające gdzieś daleko Morza Czarnego rozmytego w porannej mgiełce tak, że nie jesteśmy pewni czy je naprawdę widzimy i skraj wyżyny Anatolijskiej, łagodny jak Beskidy, choć mapa twierdzi, że to trzytysięczniki.
Grzbiet opada. W trawach kwitną jaskrawo zimowity, u stóp stromizny wije się gruntowa droga. Zejdziemy z niej jeszcze raz czy dwa, pogrążymy się w bardzo gęstym lesie, nie uda nam się nigdzie znaleźć wody, bo wszystko wyschło. W ruinach pasterskich zabudowań, pierwszy raz odkąd jesteśmy w Turcji znajdziemy śmieci. Porozrzucane butelki, pampersy, płachty plastiku. I wszystko to porośnięte kwiatami. Gąszczem doskonałych liliowych kielichów, które pod słońce świecą jak lampiony.
Przez kilkanaście kilometrów schodzimy lasem, niżej krajobraz jest półpustynny. Skały i trawy, i daleko, pierwsza wieś. Siadamy. Jose idzie do ludzi po wodę, a mnie znów dopadają mdłości. I robi się coraz gorzej, „może to wina upału, może się odwodniłam” myślę ” a może niepotrzebnie skubnęłam jeżyny, trzy sztuki… i jagody, też dwie czy trzy…”. Z lasu drogą, którą tu zeszliśmy turla się wolniutko samochód. Z bliska widzę, że tył jest załadowany wiadrami pełnymi jeżyn. Kobieta i mężczyzna dziwią się, że nie rozumiem po turecku, i że siedzę (pewnie blada i zmordowana) tak całkiem sama. Pokazuję, że Jose zszedł po wodę, oni patrzą krytycznie na tył i wychodzą poprzekładać wiadra. Ledwo się wciskamy. Od zygzaków robi mi się jeszcze gorzej. Czym niżej tym jest bardziej sucho, miasto wyrosłe nad pustym korytem rzeki wydaje się przykurzone- Do hotelu- mówię słabo, bo mnie mdli i cieszę się, że podwożą nas pod same drzwi, bo to na górce i chyba bym się tu już nie wdrapała. Recepcjonistka grzebie się niemiłosiernie i nie pozwala nam zapłacić kartą, przed holem, przeszklonym i nowoczesnym kręci się kogut. Za oknem, na wspaniałej skale pod ruinami średniowiecznego zamku trwa koncert. Łubu-dubu niesie się ponad miastem prawie do świtu. Leżę, na zmianę wymiotuję i mam biegunkę. Jose przyniósł ze sklepu butelkę coli i rumianek, który okazał się lipą. Nie mogę nawet się przekręcić na bok, bo każdy ruch znów uruchamia mdłości. Piję rozgazowaną colę łyk po łyku i dopiero rano udaje mi się wziąć prysznic. Jestem przekonana, że czymś się strułam, bo cóż by to mogło być jak nie zarazki? I to teraz w tym czystym i bogatym domu?
Wychodzimy późno. Choć to niedziela czynne są wszystkie piekarnie i duży sklep. Trzytysięczniki, wczoraj bliskie teraz wydają się być na końcu świata. Mijamy suche piaszczyste zbocza prawie bez roślin, mijamy ostatnie coraz mniejsze domy. Z balkonu jednego zagaduje nas starsza kobieta bez chusty. Nie mam siły wstępować na herbatę, od samej myśli o jedzeniu robi mi się niedobrze, więc dziękujemy. Pani macha nam aż znikniemy za zakrętem. Droga z asfaltowej robi się szutrowa, kilka kilometrów podrzuca nas busik (jak marszrutka). Mężczyzna skupiony nad kierownicą (bo serpentyny, i bo wyboje) i kobieta z długimi czarnymi włosami radzą uważać na niedźwiedzie. Droga, przy której nas zostawiają skręca w las, czym wyżej tym częściej poprzecinany trawiastymi polanami. Samotna dziewczyna ze stadem krów boi się nas i dzwoni do kogoś. Mijamy dziwnie spokojnego psa i dwóch mężczyzn ścinających drzewo. Dalej domy są już opuszczone na zimę, choć na drogach widać świeże ślady kół. Staram się iść jak najbliżej grani i czasem musimy zejść na dzikie żeby dotrzeć do kolejnej linii na mapie, zwykle też drogi. Zbliża się wieczór, myślimy żeby dojść przed nocą do wsi, mamy ich w nawigacji kilka, ale nie wszystkie, bo jedna wynurza się zza zakrętu niespodziewanie i jeszcze bardziej niespodziewane jest to, że nie jest pusta, że jest w niej tyle kobiet i nikt się przed nami nie chowa i nas nie boi. Już z pierwszego domu odzywają się do nas wesołe głosy, wymieniamy kilka zdań po angielsku, machamy na pożegnanie, ale za moment zaczepia nas kolejna kobieta, a potem jeszcze jedna kiedy nabieramy do butelek wody. W końcu pada zdanie, które rozumiemy- tak napijemy się chętnie herbaty!- mówi Jose i już prowadzą nas do najbliższej chatki sadzają na kanapie. Jedna z pań odpala gazową butlę. Ktoś zagląda i zanim się zagotuje woda herbata zamienia się w spotkanie towarzyskie całej wsi. Przesiadamy się do pokoju, schodzi się jeszcze więcej ludzi, każdy coś niesie, gospodyni rozpala ogień w piecyku (dumnie od jednej zapałki). Czuję się lepiej więc też skubię wspaniały świeżo upieczony chleb, Jose jak zwykle je wszystko. Dziewczyna w dżinsach bez chusty mówi trochę po angielsku, jedna z pań w szarawarach i też z gołą głową dzwoni do córki, która mówi biegle i to jej odpowiadamy na pytania, a jest ich mnóstwo. W międzyczasie pojawiają się też panowie, ale tylko na moment, bo muszą do krów. 80 zwierząt pasie się z kilometr niżej na stoku, zgonienie ich razem trochę trwa, żegnamy się nie chcąc robić kłopotu, a panie zapewniają, że nie kłopot i żeby zostać, mają na hali pusty gościnny domek. -Kiedyś wszyscy mieszkaliśmy w namiotach- mówi dziewczyna w dżinsach- stawiało się je wiosną, zwijało na jesień, ale teraz już nikomu się nie chce i pobudowaliśmy sobie tutaj domy-.
Ten, do którego nas prowadzą jest cały drewniany (i troszkę jakby zakopiański). Woda podłączona do umywalki na ganku jest zakręcona, ale jeden z mężczyzn przynosi kran i go montuje. Wewnątrz jest tylko półka, a na niej talia kart. Panie tańczą, śmieją się i znikają, bo mężczyźni przyprowadzili już stada. Patrzymy jak dojne krowy wędrują do obórek przy domach, w każdej jest miejsce na dwie, a byczki (nieśpiesznie) wypełniają koliste ogrodzenie obok nas. Daleko, nad górami gdzie byliśmy wczoraj pada deszcz. Jose idzie popatrzyć na udój, ja padam. Na wszelki wypadek (gdyby znów chciały po mnie łazić myszy) w moskitierze.
Ranek jest wilgotny i mglisty, ludzie zajęci porannymi pracami, więc tylko się szybko żegnamy (wdzięczni za wspaniałe przyjęcie). Ruszamy na przełaj przez górę w kierunku kolejnej wsi, wychodzimy troszkę powyżej. Wzdłuż kanału dostarczającego wodę do ludzkich siedzib biegnie ślad kół. Idziemy nim przez kilka godzin aż skończy się niespodziewanie zwaliskiem ziemi i skał.
Obetonowany strumyczek prowadzi w las i widać, że ktoś wzdłuż niego chadza, ale raczej nie są to ludzkie ślady. Tak czy siak znikają w miejscu gdzie woda trafia na akwedukt wywieszony ponad stromą doliną. Przez moment zastanawiamy się czy ta betonowa konstrukcja nas utrzyma, bo przecież dałoby się iść po brzegach z jedną nogą na prawej, drugą na lewej burcie, ale na szczęście nam ten pomysł przechodzi. Wiadukt jest bardzo wysoki i tak ważny dla lokalnej społeczności, że myśl o ewentualnym uszkodzeniu go nas przeraża.
Wracamy, schodzimy lasem, chaszczami pełnymi niedźwiedzich kup do łąk gdzie bywali ludzie, bo spłachetki traw są pokoszone. Dziwnie, nieregularnie. Niżej pasą się krowy. Wieś wydaje się pusta, dopiero kiedy miniemy meczet woła nas mężczyzna (chyba wystraszony obecnością obcych). Trudno pogadać, więc tylko wymieniamy uprzejmości. Pies ma na sobie potężną obrożę nabitą szpikulcami na zewnątrz. Droga znika, idziemy trawiastymi stokami, przez kępy drzew, nawet bagienka. Na wzgórzu na wprost nas pasą się owce. Za granią stoi samotny domek, nad gruzińską granicą pada deszcz. Chmura sunie w naszym kierunku, dolina jest podmokła na końcu przecięta drogą. Ścinamy zakrętasy, samochód za którym biegną dwa psy staje i czeka aż się do niego wdrapiemy. Pasterz podrzuca nas kilometr do swojego namiotu i choć nie prosiliśmy wręcza nam bochen chleba. Jeden z wielu jakie wypełniają przednie siedzenie. Idziemy trawersem. Góry są brunatne, jak na sepiowej fotografii. W zeschłych trawach co jakiś czas rosną samotne drzewka, czerwone, zielone, żółte tak jaskrawe, że wydają się nieprawdziwe. Daleko pod stokiem, który coraz bardziej pochlania mgła widzimy pasterską wieś nad jeziorem. Nie schodzimy tam, chmura nakrywa też nas i aż do późnego popołudnie brniemy skalistym zboczem źli, bo nie wiemy dokąd. Coś co wyglądało początkowo na drogę jest kanałem zasypanym luźnymi skałami. Idzie się po tym koszmarnie, ale nie wiemy gdzie i jak można zejść. Zbocza są strome, góry wysokie, choć raczej łagodne. Chmury bure i ciężkie przyklejone do nas jak lep. Nic nie widzimy.
Wiatr zrywa się niespodziewanie, może bo doszliśmy do końca doliny i teraz mniej nas zasłania stok. Nagle pojawia się dziura w chmurze. Pędzi, a z nią przesuwa się złociste zbocze i ginie zanim otworzę mapę. Za parę minut jestem już przygotowana, ale z linii poziomic nic nie wynika. Na stoku, który przewija się przed nami jak film widzimy sylwetkę pasterza. Jedzie konno. „Kanał musi dokądś prowadzić” dociera do nas. I rzeczywiście z mgły pierwsze wynurza się źródło. A zaraz za nim majaczy bezkształtny namiot jak wszystkie tutaj zrobiony z plastikowych plandek. Byłoby go widać wcześniej gdyby nie był biały. Pasterz na nasz widok krzyczy do psa. Macha żebyśmy podeszli. Gotuje właśnie obiad, nie chcę przeszkadzać, ale skoro zaprasza na herbatę siadamy, a potem uciekamy do wnętrza, bo pada. Zanim wypijemy patrzymy jak odgrywa szefa kuchni przyprawiając żeberka. Jose pewnie wolałby zostać i wprosić się do chłopaków na kolację, ale nie chcę się narzucać, nie chcę jeść i gnębi mnie gdzie się zgubiliśmy. Kiedy wychodzimy nasz gospodarz jest rozczarowany, że nie używamy instagrama (a on tak, więc fotografuje dziwaków co do niego przyszli na herbatę, podobnie jak pewnie sfotografował kolację, konie na których tu przyjechali i przywieźli wszystko ze sobą…). Chmury rwą się fascynująco, ogromny pies posłusznie leży przy misce i tylko patrzy jak się oddalamy. Starannie omijam skruszone głazy powtarzając w myślach radę jak mam iść. Gołoborze ciągnie się aż pod przeciwny stok, którym też biegnie kanał z wodą. Gdzieś we mgle przez moment majaczy nam biały samochód, ale ginie i już się nie pojawia. Ścieżka ponoć oczywista rozdziela się, wybieram wariant, który zaraz się kończy, chmura przykleja się na powrót do dna i brniemy we mgle, w mroku wśród mokrych skał, jagodzin i oklapłych paproci.
Kiedy mijamy grzbiet niebo (nadal mętne) różowieje. Przyśpieszamy, już nie ma czasu na sprawdzanie mapy. Zmrok zapada szybko, wiem, że zostało najwyżej 20 minut. Musimy znaleźć jakieś miejsce na namiot, najlepiej z wodą, bo zabraliśmy za mało. I osłonięte żeby tak strasznie nie wiało.
Wchodzimy pod chmury i pojawia się widok na dolinę. Opada na zachód, więc to nie ta, do której mieliśmy dojść, ale tym mam zamiar martwić się później. Teraz mój wzrok absorbuje dziwnie regularna skała z kilometr od nas. Domek, nie domek?… zastanawiamy się i gnamy.
To obórka. Trzy grube kamienne ściany i odlany z surowego betonu dach. Jak bunkier. Brakuje tylko drzwi, ale otwór jest od zawietrznej więc, wewnątrz jest sucho. Obornik stwardniał i wygląda jak torf. Komórka jest maleńka, rozłożony na płask namiot wypełnia całość. Odsuwam się z obrzydzeniem od ściany opryskanej przez poprzednich użytkowników, ubrana we wszystko co mam wtulam w śpiwór. Pelerynę rozwieszoną w odrzwiach szlifują pojedyncze śnieżynki. Nie gotujemy, nie znaleźliśmy wody.