Plusem nieplanowanego nocnego zejścia był wspaniały widok na wybrzeże, na podejściu. Zanim znikło pomarańczowe światło wschodu byliśmy już niemal tam gdzie dotarliśmy poprzedniego dnia. W znajomej zatoczce pod tunelem znów parkowały dwa samochody, ale ich użytkownikami byli robotnicy naprawiający szlak. W rurach, których plątanina pokrywała tarasowe pólka szumiała woda – może to ona była powodem wieczornego zamieszania… Nocą rury były ciche. Wyżej pojawiło się więcej szlaków, drogę wybierał Edward więc nawet ich nie zapamiętałam. Szliśmy wysoko, przez las, krzaki, kilka wsi. Minęliśmy zabudowania centrum Parku Narodowego, zeszliśmy nad jeziorko i rozsiedliśmy się na miejscu piknikowym. Zatrzymał nas tam nie tylko głód. Stoliki obsiadły kolorowe kaczki, ciekawskie, towarzyskie i zainteresowane pozowaniem do zdjęć. Szlak biegł potem przez jakiś czas szosą, gwałtownie skręcił i długo przedzierał się przez zaskakujące chaszcze sięgające aż do dna doliny. Kwiaty, jeżyny, paprocie… potem kawałek przez wieś ocienioną palmowym gajem, senną, puściutką, śliczną. Taką, w której chciałoby się pomieszkać dłużej. Znów rozwidlenie szlaków, Edward wybrał żółty, pięknie opadający wśród ruin, palm, coraz suchszych stoków i łączący się z GR-em przy drodze. Dalej w górę ładną pieszą ścieżką, ponad hałasującą zatoczką. Fale wbijały się tam jakiś skalny kąt, pióropuszom piany towarzyszyły potężne cmoknięcia. Zejście było długie i bardzo strome. Playa de Vallehermoso okazała się turystycznym miejscem. Basen (nieczynny zimą), dziwny pałac- Castillo del Mar zbudowany w 1890 roku jako punkt załadunku bananów, opuszczony w latach 50-tych. Od lat 80-tych w rękach Niemca, który pomimo odmów podłączenia do prądu odnowił budynki i urządził tam centrum kulturalne. Losy Castillo del Mar ostatecznie przypieczętował Atlantyk odrywając kawał klifu ponad prowadzącą tam drogą. Zamek jest nieczynny. Wygląda brzydko i dziwnie, jego dziewiętnastowieczny charakter i pierwotną funkcję przesłania niegustowna renowacja. Nie podeszliśmy tam, jakoś nie było powodu.
Przy basenach był bar- budka z kilkoma stolikami na dworze. Jedno piwo wystarczyło, żeby nam się odechciało odchodzić. Schodząc obserwowałam dalszy ciąg szlaku. Kilkaset metrów podejścia po suchym stoku. Za plantacją bananów, na końcu plaży wypatrzyłam też płaskie miejsce na namiot. Gdybyśmy ruszyli jeszcze wieczorem, trzeba by zabrać całe mnóstwo wody. Na wieczór, na rano i na cały dzień. Zostając rozwiązywaliśmy ten problem. Pan z baru napełnił nasze butelki, a jego kolega (żul, jak podejrzewał Edi) uprzejmie pokazał mi wąż z wodę, niepitną, ale dobrą do mycia. Kiedy wszyscy odjechali wieczorem zrobiłam z niej słuszny użytek. Fakt, że obozowaliśmy na plaży nikomu chyba nie przeszkadzał. Widzieliśmy samochód Guardia Civil, na parkingu zostały dwa kempingowce. Plaża była pusta, oświetlona latarniami basenu. Świetnie się tam robiło nocne zdjęcia.