La Gomera cz3 Playa de Vallehermoso

Plusem nieplanowanego nocnego zejścia był wspaniały widok na wybrzeże, na podejściu. Zanim znikło pomarańczowe światło wschodu byliśmy już niemal tam gdzie dotarliśmy poprzedniego dnia. W znajomej zatoczce pod tunelem znów parkowały dwa samochody, ale ich użytkownikami byli robotnicy naprawiający szlak. W rurach, których plątanina pokrywała tarasowe pólka szumiała woda – może to ona była powodem wieczornego zamieszania…  Nocą rury były ciche. Wyżej pojawiło się więcej szlaków, drogę wybierał Edward więc nawet ich nie zapamiętałam. Szliśmy wysoko, przez las, krzaki, kilka wsi. Minęliśmy zabudowania centrum Parku Narodowego, zeszliśmy nad jeziorko i rozsiedliśmy się na miejscu piknikowym. Zatrzymał nas tam nie tylko głód. Stoliki obsiadły kolorowe kaczki, ciekawskie, towarzyskie i zainteresowane pozowaniem do zdjęć. Szlak biegł potem przez jakiś czas szosą, gwałtownie skręcił i długo przedzierał się przez zaskakujące chaszcze sięgające aż do dna doliny.  Kwiaty, jeżyny, paprocie… potem kawałek przez wieś ocienioną palmowym gajem, senną, puściutką, śliczną. Taką, w której chciałoby się pomieszkać dłużej. Znów rozwidlenie szlaków, Edward wybrał żółty, pięknie opadający wśród ruin, palm, coraz suchszych stoków i łączący się z GR-em przy drodze. Dalej w górę ładną pieszą ścieżką, ponad hałasującą zatoczką. Fale wbijały się tam jakiś skalny kąt, pióropuszom piany towarzyszyły potężne cmoknięcia. Zejście było długie i bardzo strome. Playa de Vallehermoso okazała się turystycznym miejscem. Basen (nieczynny zimą), dziwny pałac- Castillo del Mar zbudowany w 1890 roku jako punkt załadunku bananów, opuszczony w latach 50-tych. Od lat 80-tych w rękach Niemca, który pomimo odmów podłączenia do prądu odnowił budynki i urządził tam centrum kulturalne. Losy Castillo del Mar ostatecznie przypieczętował Atlantyk odrywając kawał klifu ponad prowadzącą tam drogą. Zamek jest nieczynny. Wygląda brzydko i dziwnie, jego dziewiętnastowieczny charakter i pierwotną funkcję przesłania niegustowna renowacja. Nie podeszliśmy tam, jakoś nie było powodu.

Przy basenach był bar- budka z kilkoma stolikami na dworze. Jedno piwo wystarczyło, żeby nam się odechciało odchodzić. Schodząc obserwowałam dalszy ciąg szlaku. Kilkaset metrów podejścia po suchym stoku. Za plantacją bananów, na końcu plaży wypatrzyłam też płaskie miejsce na namiot. Gdybyśmy ruszyli jeszcze wieczorem, trzeba by zabrać całe mnóstwo wody. Na wieczór, na rano i na cały dzień. Zostając rozwiązywaliśmy ten problem. Pan z baru napełnił nasze butelki, a jego kolega (żul, jak podejrzewał Edi) uprzejmie pokazał mi wąż z wodę, niepitną, ale dobrą do mycia. Kiedy wszyscy odjechali wieczorem zrobiłam z niej słuszny użytek. Fakt, że obozowaliśmy na plaży nikomu chyba nie przeszkadzał. Widzieliśmy samochód Guardia Civil, na parkingu zostały dwa kempingowce. Plaża była pusta, oświetlona latarniami basenu. Świetnie się tam robiło nocne zdjęcia.

Share

La Gomera cz2 Santa Catalina, Agulo

Mgiełka nad oceanem. Nasza droga jeszcze pogrążona w cieniu. Herbata, gorąca tak, że aż parzy. Nagle samochód! Dwóch bardzo zdziwionych mężczyzn rozchlapuje naszą kałużę. Znikają za kolejnym zakrętem, tak dokładnie, że nie zobaczymy nawet śladów kół. Droga jeszcze przez kilka kilometrów wznosi się trawersem ponad palmowymi gajami. W stronę chmur. Za chwilę przejdziemy na ciemną stronę wyspy. Pewnie ochłodzi się, może będzie mokro… Myślę o tym oczywiście, pamiętam Hierro, ale widząc chmury głaszczące sosnowy las mam nadzieję, że szybko nie znikną. Edek fotografuje, zostaje z tyłu, więc kiedy mgła robi się całkiem gęsta, czekam, żebyśmy się nie pogubili. Przez chwilę, może z pół godziny nie widzimy zupełnie nic. Potem pojawia się zarys wybrzeża. Skały, biel wielkich fal. Wychodzimy na coś jakby balkonik. Trawiasty, świetny pod namiot. Eksponowany. Pod nami chyba z 1000 metrów w dół, przy ścianie uschnięty bukiet owinięty porwanym celofanem. Krzyczy ptak.

Schodzimy, zakosami przez las. Gęsto, ciemno, wciąż bardzo mgliście. Szlak oznaczono jako rowerowy (trudny, tylko dla doświadczonych rowerzystów). Niżej pojawia się więcej widoków. Północno-zachodnia strona Gomery nie jest tak ciemna jak zachód Hierro. Przez mgłę coraz częściej prześwituje wybrzeże, schodzimy w stronę pięknych gór. Przez mchy, zieleń, kwiaty, palmowe gaje. Kiedy jemy mijają nas dwie wędrujące panie. Matka i córka idą na lekko, zaplanowały wszystkie noclegi w hotelach. Zbaczamy z GR132 w stronę wybrzeża. Skalista plaża, fale wciągające błoto w głąb zatoki. Fragment drogi. Suche góry, szum morza, punk widokowy na grani, ścieżka wykuta w skałach, strome zejście. Edward jest coraz szybszy, ucieka mi, potem czeka w cieniu pod zboczem. Z góry widzę zatoczkę obrośniętą plantacjami bananów. Z bliska owocujące kłosy. Wielkie, często popakowane w foliowe wory. Są też dojrzewające papaje i knajpka nad plażą.

Zamawiam ziemniaki po kanaryjsku. Ugotowane w mundurkach, pokryte skorupką z soli, podane z dwoma kolorowymi sosami mojo, najlepszymi na jakie trafiłam. Nabieram wody, proszę o zapalniczkę. Ładuję baterie. Zanim zjemy bar wypełnia się eleganckimi gośćmi. Górę doliny zalewa rozświetlona mgła. Szczyty w Parku Narodowym Garajonay wydają się bardzo dalekie. Mogliśmy do nich podejść teraz, ale kusi nas piękne wybrzeże. Zamiast do Hermingua, jak wcześniej planowaliśmy ruszamy w stronę Agulo. Wchodzimy w cień, mijamy spokojne miasteczko. Szlak prowadza nas w górę i w dół. Edi jest coraz szybszy. Zostaję z tyłu na zakręcie patrzę po raz ostatni na Teide i myślę, że jak go nie sfotografuję to wrócę, nie wiem czemu, czasem po prostu tak  jest. Nie fotografuję, gonię Edwarda. Za zakrętem wyłania się kolejna wieś. Nie spodziewałam się, mapa to przemilczała. Dolinę przecina szosa, na wąskiej ścieżce biegnącej wzdłuż ogrodów nie ma ani odrobiny miejsca pod namiot. Kilkaset metrów przed ujściem tunelu Edi znajduje równą zatoczkę. W ogrodzie obok jest basen. Oczami duszy widzę już kąpiel, może nie w czyimś zbiorniku (jestem obrzydliwie brudna), ale chociaż prysznic z nielimitowaną ilością wody. Taki obozowy wylewany z butelki… Edek biegnie jeszcze wyżej ponad drogę sprawdzić czy tam nie byłoby lepiej, nie jest więc wyciągamy biwakowe rzeczy. Ja na złość zatrzymują się dwa samochody. Wysiadają z nich jacyś faceci i demonstracyjnie nie zwracając na nas uwagi łażą po otaczających nas tarasowych pólkach. -Co robimy? może spytam czy możemy tu przenocować?-po co, to przecież nie jest na niczyim polu, to droga. Próbujemy przeczekać, może sobie pójdą, ale bez skutku. Stają przy samochodach gadają, czekają? Edward biegnie tym razem z powrotem w dół- na zakręcie zapamiętam nie najgorsze miejsce. To skąd był widok na Tedie. Nie jest zachwycony, ale faceci nie odjeżdżają więc tam wracamy. Ściemnia się, uliczne lampy oświetlają nadmorską mgłę. Miejsce rzeczywiście nie nadzwyczajne, namiot przegrodziłby całą ścieżkę. Robię herbatę. Edi biegnie jeszcze raz pod górę, wraca zadowolony. Nie ma nikogo. Ładujemy plecaki i znów podchodzimy kilkaset metrów. Wyciągamy namiot. Przy tunelu znów zatrzymuje się samochód. Facet z latarką lata w górę i w dół, zagląda w chaszcze, świeci pod krzaki. Basen o którym marzyłam w świetle dnia marszczy wiatr, woda wydaje się lodowata. Przypominają mi się narzekania Jose, jeżdżącego z upodobaniem rowerem nocą, jak w jakieś wsi, którą mijał regularnie po północy wezwano policję żeby sprawdziła co to za obcy… Schodzimy, wracamy aż do innej drogi, tam gdzie na mapie odchodzi ścieżka do kapliczki. Chwilę idziemy po dzikim, ładnie, chociaż bardzo w dół. Za zakrętem znów pojawiają się światła. Domy… Zawracam, znajduję płaskie miejsce. Zbieram kamienie. Edward milczy. Czasem mam wrażenie, że wzajemnie czytamy sobie w myślach, teraz wolę tego nie robić.

Huczy morze, świecą hotele Teneryfy. Rozjaśniona od spodu chmura napływa na górę ponad nami i roztapia się w niebie pełnym gwiazd. Prom z Los Cristanos na La Palmę znika za horyzontem. W ciszy przekazujemy sobie na zmianę statyw.

Share
Translate »