El Hierro- El Pinar, Las Playas

Wracaliśmy tą samą drogą. GR 131. 800 metrów podejścia do kościółka Senora de los Reyes gdzie powinna być woda. Wprawdzie nasi wczorajsi znajomi uprzedzali, że jest zamknięty. Nie sądziliśmy jednak, że zamkną też źródło- na nasze nieszczęście wbrew mapie umiejscowione w kościele.  Uratował nas maraton. Grupa obsługująca biegaczy podzieliła się mineralną z nami, i z przypadkiem spotkanym Anglikiem- też wędrowcem. Szedł na Faro de Orchilla, więc zabrał ze sobą aż 3 litry. My poszliśmy w stronę budynków Parku Narodowego, gdzie spodziewaliśmy się kolejnej wody. Początkowo mieliśmy zamiar dojść aż na kemping (jedyny na całym Hierro), ale zabrakło nam kilku kilometrów. Ścieżka (Camino los Pastores) była górska, wcale nie szybka, a ja jakoś tego dnia osłabłam. Gdybym była sama pewnie bym się chwilkę przespała, pomimo urody otoczenia, a może właśnie przez nią. Daleki widok, świeże powietrze, rozgrzane słońcem piołuny, ściółka z aromatycznych sosnowych igieł. Przed wieczorem zastałam Edka przy parkowym budynku. Zamkniętym. Trwały tam jakieś roboty budowlane, naprawa tarasów. Wszędzie przewracały się porzucone maszyny. Otwarte worki z cementem. Narzędzia. Barowe stołki, leżak. Był też wąż z przezroczystą wodą. Ucieszyła nas, ale okazała się obrzydliwa w smaku, strasznie chlorowana- może nadawała się tylko do betonu…Tak czy siak wypiliśmy. Co było zrobić (po drodze minęliśmy koryto z wodą- gdybyście przechodzili tamtędy lepiej nabierzcie,  wąż był najprawdopodobniej tymczasowy, tak jak budowa).

Rozbiliśmy namiot na widokowym tarasie, przy kamiennej ścianie wieczorem przyjemnie rozgrzanej słońcem. Noc była wietrzna i zimna, jak wszystkie dotąd, widok wspaniały. Nad lasem z kanaryjskich sosen unosiła się mgiełka, o zmierzchu i o świecie rozświetlona poziomymi promieniami słońca. Piękna.

Wyszliśmy szosą, idiotyczną, długą na kilka kilometrów, prowadzącą tylko do dyrekcji parku, który jak mi się wydaje miał za zadanie chronić wycięty pod tę inwestycję las… Rzecz jasna pustą. Dalej trafiliśmy na miasteczko- El Pinar. Sklep był zamknięty (bo niedziela). Zjedliśmy w barze, po południu skrajem potężnego klifu (jest tam aż 1000 metrów w dół!) przeszliśmy na kolejny Mirador wywieszony ponad zatoką Las Playas i rozgościliśmy się na najniższym tarasie. Była woda, dwie duże łazienki, przy których jak nam się wydawało zatrzymał się na noc jakiś samochód. Nasz balkon był dużo niżej, tarasy widokowe przyrosły do skał jak jaskółcze gniazda. Bardzo tam było ładnie i w dzień i w nocy. Natomiast postawienie namiotu było trudne. Nawet przywiązany z obu końców (za tył i za przód) wyprawiał straszliwe harce. Podskakiwał, rzucał się i próbował obracać się jak wrzeciono. Napracowaliśmy się żeby go unieruchomić. Nocny łopot tropiku już nam nie przeszkadzał. Wiało stale. Najbardziej wieczorem i rano. Było też lodowato zimno. Miałam na sobie już wszystkie rzeczy i martwiłam się, że może być gorzej. Niby Afryka, a jednak zima… Na szczęście trwała tylko do wschodu słońca.

Share

El Hierro, El Sabinar, Faro de Orchilla

Rano, po namyśle poszliśmy dalej na wschód. Łąkami wzdłuż urwiska. Był tam drugi mirador,  zagrodzony z powodu obrywu zbocza. Zanim przeszliśmy przez płot nadjechał samochód i dwóch ubranych roboczo panów zrobiło sobie po kilka selfie (fajna praca).  Wdrapaliśmy się na punkt widokowy natychmiast po tym jak odjechali. Obryw zabrał połowę przejścia, ale sama platforma była nietknięta, a widok przepastny, daleki. Za nim zieleń, suche zarośla. Wiatr. Dziwne, ukształtowane przez wichury jałowce, pojedyncze, potem zbite w bajkowy las. W dole, na wybrzeżu kolorowe lawowe pola. Najsławniejszy jałowiec (El Sabinar) otoczono płotkiem. Spotkaliśmy tam wycieczkę brytyjskich emerytów, więc ruszyliśmy jakąś nieznaną ścieżką w stronę wybrzeża. Ładnie, po dzikim nadal przez pokrętny las, potem kawałek szosą. Próbowaliśmy z niej kilkukrotnie zejść, ale wychodziliśmy na manowce. Czyli w wypadku Hierro w kolczaste zarośla na bardzo stromym. Teraz wiemy, że być może można było zejść bliżej morza dróżką prowadzącą do wysypiska śmieci- po czym i tak zostałoby z pół kilometra chaszczy,  przeciętych wyznaczonym przez Ptolemeusza Południkiem Zero (w 19-tym wieku przesuniętym do Greenwich), za którym ocean zaginał się podobno jak obrus spadając w bezdenną przepaść. Koniec świata. Szosa (którą nikt na szczęście nie jeździ) doprowadziła nas na powrót do GR131. Zeszliśmy na koniec szlaku do Faro de Orchilla- półwyspu z latarnią morską i porcikiem. Mapa pokazywała tam toaletę. Kusił nas nie tyle sam przybytek co wyraźne literki WC- czyli water closed? Istotnie znaleźliśmy budyneczek z drzwiami i z kranem. Zanim nabraliśmy wody postanowiliśmy tam przenocować. Były stoły piknikowe i dach, kamienne molo i daleki widok. Czyli raj. Woda niestety okazała się żółta… Jak jasne piwo, albo słaba herbata.

-Nie pijcie tego!- krzyknęła zgodnie para turystów (z Teneryfy). Mówili tylko po Hiszpańsku (a my nic), ale szybko się zaprzyjaźniliśmy. Zaprosili nas na kawę (z kawiarki) i obdarowali kilkoma litrami mineralnej o pomarańczach nie wspominając. Byliśmy przeszczęśliwi. Żółta woda posłużyła do mycia, kiedy nasi towarzysze już odjechali i zostaliśmy w tym raju sami. Prawie sami. Po zmroku nasze śpiwory rozłożone po postu na ziemi odwiedziły  robaki. Długie na jakieś 5 cm obdarzone parą sumiastych wąsów. Nawet ładne. Edek uznał, że mają złe zamiary, więc z żalem rozbiliśmy namiot. Był nów. Ciemność co minutę przecinała  smuga światła latarni morskiej. Latarki wydobywały z niej i inne rzeczy. Jakiś zwierzak z fosforyzującymi zielono oczami kręcił się koło stołów piknikowych. W wodzie, przy wynurzonych przez odpływ skałkach błyskały miarowo świecące stwory. Wodorosty, może ryby… Cieszyłam się, że się tam nie kąpałam. Czarne urwiska zastygłej lawy. Huk oceanu. Droga Mleczna zatłoczona jak autostrada i koniec świata… Sama chyba czułabym się nieco nieswojo. Długo siedzieliśmy na przystani robiąc zdjęcia. Nie pamiętam już czy kiedykolwiek widziałam na raz tyle gwiazd.

 

 

Share
Translate »