Wróciłam wczoraj. Jeszcze dochodzę do siebie. Kilka przesiadek, prawie 20-cia godzin w samolotach, zmiana czasu, zmiana klimatu, skutki nieprzestrzegania bezglutenowej diety… zamiast słońca i bezchmurnego nieba zimno i ciemność. To był niełatwy wyjazd. Prawie wszystko nas tam zaskoczyło. Nie sprawdziły się prognozy pogody, ścieżki narysowane na mapach zarosły, GPS-y pokazywały dowolną pozycję, różniącą się o kilkadziesiąt kilometrów co dzień. Było mnóstwo śniegu, całe metry, ale tylko powyżej 2000- 1500 m npm (zależnie od miejsca). Nocą tylko raz był mróz, więc rozbuchane w słońcu rzeki opadały rano tylko odrobinę, na tyle, żeby dało się przejść. Większość pokonałyśmy bez szwanku (mokre do majtek), jedna wywróciła Jagodę. Inna, największa zakpiła z nas. Nawet nie chciałyśmy na drugą stronę, woda rozlana po całym kanionie nie pozwoliła nam iść wzdłuż. Po 6-ciu dniach, tylko dzień drogi od szosy i już bez jedzenia musiałyśmy zawrócić. O mały włos, a użyłybyśmy pożyczonego od Łukasza SPOT-a, ale dałyśmy sobie radę same. Miałyśmy szczęście.
Kiedy w końcu dotarłyśmy do cywilizacji wróciłyśmy do bardzo przyjaznej Moliny i powyrzucałyśmy zimowe rzeczy, które wszyscy bez wyjątku radzili ze sobą wziąć. Raki, grube kurtki… zostawiłyśmy tam nawet spodnie. Odchudzone (i bardzo spóźnione) ruszyłyśmy na ostatni odcinek mojego planu pomijając środek. Wydawał mi się najmniej ciekawy i najbogatszy w podejrzane rzeki, ale zdecydowało to, że prawie nie miałyśmy tam prawdziwych map- tylko ślady GPS-a i wydruki z netu. Końcówka od wulkanu Nevados de Chillan do wulkanu Antuco lekko nas sponiewierała, ale miała też spokojne odcinki pełne gorących źródeł i ciepłych rzek, i piękny fragment grani ponad Laguna del Laja.
Opiszę Wam dwie świetne trasy. Każdą dałoby się przejść w tydzień- 9 dni gdyby nie śnieg- wymuszający szukanie obejść i zimowych dróg, gdyby nie trudne brody, błądzenie, błędy, których na szczęście nie będzie już trzeba powtarzać. Plan nie został w całości zrealizowany, ale szłyśmy przez góry przez 20-cia dni, zobaczyłyśmy najpiękniejsze miejsca dużo się nauczyłyśmy o rzekach, o trudnym terenie, o sobie. Wiosną, kiedy w Andach nie ma zupełnie nikogo, kiedy topią się śniegi (i kiedy bilety lotnicze są tanie) ta trasa wymaga zespołu co najmniej dwóch osób. Sama nie przeszłabym najniebezpieczniejszych rzek, prąd był zbyt silny, woda zbyt wysoka, zbyt mętna. Szłyśmy przez brody wolniutko trzymając się nawzajem za ramiona i podnosząc na raz tylko jedną nogę (z 4). Raki okazały się zbędne, brakowało mi raczej maczety (lub sekatora). Napiszę o tym wszytskim szczegółowo, jestem pewna, że wielu z Was pokochałoby Chile tak, jak my. Słońce, nietknięta ludzką ręką przyroda, piękne widoki, wspaniali ludzie… Już tęsknię.
Popatrywałem co parę dni, gdzie Pani bywa. Bardzo się cieszę, że Pani wróciła bezpiecznie, i już nie mogę się doczekać na nowe zdjęcia i opisy – jak zresztą zawsze!
Przy okazji – serdeczne podziękowania za inspirację. Z różnych blogów i stron na które zaglądam, Pani deklasuje pozostałe o kilka długości. Po górach chodzę od ponad 20 lat, ale zawsze z kimś. Dzięki Pani blogowi w te wakacje ruszyłem się sam na tygodniową wędrówkę w Szkocji, na wyspę Skye. Sporo tam ludzi, ale udało się znaleźć miejsca i bardziej ustronne… Na razie trudno o więcej – małe dziecko, zobowiązania – ale powoli, powoli…
Dziękuję bardzo :) Cieszę się, że jest jakaś korzyść z mojego pisania. Powodzenia!
Kasiu, cieszę się, że wróciłyście całe i zdrowe. Ale tam pięknie, i zdjęcie cudowne! Czekam z niecierpliwością na relację. Pozdrawiam!!!
Asiu zdjęcia nie wyszły. Tam było o wiele piękniej! Opiszę wszystko, być może też Was to skusi :) Dzięki!
Kasiu, ja wiem, że zdjęcia oddają tylko część. Sama próbuję i wciąż mi nie wychodzi. Ale Ty robisz to chyba najlepiej, jak się da :)
chciałabym :) Tam jest trudno pod względem fotograficznym. W Europie mamy chmury, mgły, długi zmierzch i świt- tam tylko silne słońce. Do tego lasy- zawsze dla mnie trudne, a tu rozświetlone tym strasznie jaskrawym światłem i żeby było więcej kontrastów rażący śnieg (często nawet w zielonym lesie). Poza tym rozpadł mi się szerokokątny obiektyw. Padł zoom i obiektyw ustawiał się na jakąś dowolną ogniskową, zwykle koło 24. Drugi miałam dopiero 70-200 więc ta luka bardzo mi przeszkadzała. Trudno było zrobić długie naświetlenia- nie miałam statywu, a nie bardzo było gdzie położyć aparat. Było też sporo stresu i trudno mi się było skupić na fotografowaniu. Czyli muszę tam wrócić :)
Amazonki w Andach
Gratuluję wspaniałej wyprawy. Trzymałem kciuki i wydaje mi się, że byłem tam z Wami. A teraz jeszcze pasjonująca relacja no i te zdjęcia.
Pozdrawiam, pozdrawiam – każdą z pań z osobna M.
wiedziałyśmy, że ktoś mocno trzyma, było czuć :) dziękujemy bardzo!
Dziękuję za duchowe wsparcie, za kciuki i za pozdrowienia! Cieplej od tego było po tym mokrym upadku ;) Pozdrawiam serdecznie