Mężczyzna, który podrzucił mnie kawałek za Akureyri uznał, że mi odbiło. Padał deszcz. Zimno. Góry we mgle, ociekające, niewidoczne. -Rzeczywiście na mapie są szlaki? Jesteś pewna? Czy ktokolwiek w ogóle wie gdzie ty idziesz? -Po co? Sama nie wiem gdzie idę. Mam mapę, namiot i zapas jedzenia. Tu nie ma niebezpiecznych zwierząt- Nikogo tu nie ma!- przerwał mi. – Masz telefon? Wyślij do kogoś wiadomość gdzie jesteś i gdzie masz zamiar być za kilka dni. Podziękowałam. Obiecałam, że to zrobię.
Tymczasem przeszłam przez most i ruszyłam wstecz polną drogą. Szlak skręcał dopiero za kilka kilometrów. Droga łączyła farmy i letnie domki. Śledziłam zbocza, powinny tu być jakieś szlaki, na mapie było ich nawet kilka. Detale pasowały, skręt rzeki, wodospad. Most, ale ani drogowskazu ani znaku. Było zbyt mokro żeby studiować mapę. Uważałam tylko żeby trafić w „mój skręt”. Za mostem, pomiędzy dwoma domkami wzdłuż rzeki. Nie było ścieżki. Do nocy podeszłam tylko kawałek. Tyle, żeby mnie nie było widać z drogi. Z zalanej górki obserwowałam fragmenty gór dzielących mnie od Akureyri- białe. Dopiero rano doczytałam, że większość szlaków (na mapie wykropkowanych) jest niewidoczna w terenie i nieznakowana. Ten który wybrałam- najłatwiejszy, zaznaczony przerywaną linią powinien być bądź znakowany bądź oczywisty. Biegł doliną na niewysoką przełęcz i schodził. Nie było na nim ani jednego szlakowego znaku. Na kawałkach widziałam owcze ścieżki. Rozchodziły się w różne strony lub znikały w trawkach. Nauczyłam się je ignorować.
Pomimo złej prognozy pogody (przed wyjazdem pokazywała 14 deszczowych dni) ranek był słoneczny. Chmur coraz mniej, piękne widoki. Dolina wspina się na 500 metrów. Przełęcz jest tak szeroka, że niewidoczna, po prostu rzeka spływa w drugą stronę. Szłam powoli, zawsze tak jest pierwszego dnia. Obserwowałam góry. Porównywałam z mapą. Tu też odchodziło kilka szlaków. Spodziewałam się, że je jakoś zobaczę. Nie było nic. Ani śladu ścieżki, ani kopczyka, ryski na piargach. Nic. Stromo, wysoko dużo śniegu. Nawet nie wyobrażałam sobie jak tam iść. Po południu zobaczyłam po drugiej stronie rzeki chatkę. Wiedziałam o niej. Na mapach Trollaskaga jest zaznaczonych kilka schronów. Ponieważ nie wiedziałam czego się po nich spodziewać, zaraz po przyjeździe odwiedziłam biuro klubu górskiego w Akureyri. Kobieta, która tam pracowała nie umiała mi odpowiedzieć, ale zadzwoniła do kogoś jak się okazało właściciela tej pierwszej chatki. Pozwolił mi przenocować. Gdyby nie to, prawdopodobnie bym ten domek minęła. Żeby do niego dojść trzeba zejść z półtora kilometra, przejść kładkę nad rzeką, wrócić. Byłam bardzo ciekawa co zastanę. Schronik był bardzo podobny do Bard (gdzie spalam 2 lata temu idąc do Askji), czysty spory, nawet z łazienką (wodę nosiło się wiadrem). Miał zamek szyfrowy, ale nie był zamknięty. Nie wiem czy to przypadek czy standard. Byłam wdzięczna. Nie wiedziałam kto jest użytkownikiem, było tam dużo sypialnych miejsc. Sporo talerzy, kubków dużo kawy i zapas kartuszy. Świetnie się tam wyspałam. Wysuszyłam, poczytałam książki z opisami tras. Znów przestudiowałam swoje mapy. Od chatki biegł szlak w górę rzeki. Pod lodowcem rozdzielał się. Obie odnogi prowadziły do Dalviku. To nie mogło być bardzo daleko. Widziałam już fiord i wyspę Hirsley. Najprościej byłoby oczywiście zejść, ale kusiły mnie wyższe góry. Pomyślałam, że zdecyduje pogoda. Jeśli będzie dobra widoczność idę w górę.