O Reykjaheidi usłyszałam od pary, która podrzuciła mnie do sklepu w Dalviku. To stary szlak, znakowany kopcami, jest tam schronisko. Na mojej mapie był zaznaczony przerywaną linią (czyli z tych łatwiejszych). Po stresującym zwiedzaniu lodowca, wobec prognozy zapowiadającej zachmurzenie i deszcz -w sam raz. Wyszłam pod wieczór, objedzona, obładowana. Planowałam tylko dojście do chatki. Nie było jej na mojej mapie, była na tablicy informacyjnej za kościołem. Nazywała się Kofi. Schematyczny rysunek pokazywał też Mosi, ale nie wiedziałam co to.
Na drodze prowadzącej w głąb doliny Upsadalur spotkałam dziewczynę w spódniczce. Zagadałam. Chodzę w spódniczkach od lat, myślałam, że tylko ja. Po chwili zdziwiłam się jeszcze bardziej. Anna (Czeszka) fotografowała analogiem! Zrobiłyśmy sobie nawzajem po portrecie. Ana schodziła, wyszła tylko na chwilkę, po pracy. Przyjechała tu na wakacje dorobić. -Wielu moich znajomych podróżuje, rok, dwa, pięć lat. I nic z tego nie ma, tylko własne zadowolenie. Nie interesuje mnie to. Te słowa, do których później dołożył się komentarz Michała zmusiły mnie do obejrzenia własnego życia i motywacji od podszewki. Czy rzeczywiście skutkiem moich wędrówek jest tylko moje własne zadowolenie? Czy cokolwiek po mnie zostaje? Pomaga innym? I jeśli tak to komu i w czym? Nie odpowiedziałam sobie na to. Pewnie tego nigdy nie zrobię. To jedno z pytań, które zostają otwarte i dobrze.
Kofi jest malutkie, z tego co zrozumiałam to wyremontowany schron ratunkowy. Służy głownie jako miejsce piknikowe, ale wyspałam się tam wygodnie. W pięknej scenerii, nad którą wieczorem napływało coraz więcej mgły. Kolory bladły. Huczały wodospady. Chmury podnosiły się i opadały. Przez chwilkę zobaczyłam na górze drugi schron-Mosi. Gdybym o nim wiedziała pewnie bym tam doszła przed nocą. Teraz już mi się nie chciało ruszać.
Poranek był wilgotny, mglisty. Poszłam wzdłuż tyczek prowadzących do Mosi. Nie było ścieżki, pewnie ta trasa jest nowa. Stara, bezpośrednio na przełęcz rysowała się z daleka na zboczu. Tak długo, jak miałam widoczność. Mosi wtapiało się w biel, gdyby nie tyczki może bym je minęła. Zajrzałam. To spory klubowy schronik. Drewniana boazeria, ogrzewanie, miękkie łóżka. Była skarbonka, ceny za nocleg przystępne. Gdybym nie trafiła tu w środku dnia chętnie bym zanocowała. Tak, tylko ugotowałam herbatę, zalałam owsiankę. Zawsze przyjemniej zjeść przy stole, gotowanie wewnątrz zużywa mniej gazu. Było tam trochę map i książka. Trzech mężczyzn przeszło prawie wszystkie granie Trollaskaga. W tym, tę, którą pominęłam. Żałowałam, że nie mogę poczytać (po islandzku). Obejrzałam tylko zdjęcia i mapki. Bardzo inspirujące.
Pogoda nie poprawiała się, chyba nawet robiło się coraz gorzej. wykorzystałam tyczki prowadzące do Holsdalur i odeszłam z nich przy Reykjaheidi. Nie był łatwo, bo niewiele widziałam. Mgła pokazywała mi tylko kilkanaście metrów. Nie wystarczało do wypatrzenia kolejnej tyczki. Krążyłam, zawracałam, obchodziłam namokły grunt, przeskakiwałam rzeczki. Reykjaheidi było obstawione kopcami. Starymi, takimi sprzed stuleci („nasze” kopczyki są na Islandii zakazane, nie wolno dostawiać). Była też lekko wydeptana. Nie miałam wątpliwości, że to tu. Przez moment cieszyłam się swoim sukcesem, potem dotarłam do śniegu. Tu ślad deptania znikł. Hmm… rozejrzałam się po bezkresnym terenie i jak na zamówienie wyrosła przede mną grupa jeźdźców prowadząca stado wolnych koni. Było ich z kilkadziesiąt! Gdyby nie ich ślad (trudno uwierzyć, ale i on czasem znikał) nie przeszłabym na drugą stronę gór. Mgła zgęstniała, było mnóstwo śniegu. Zero widoków, skały, błoto, firn. Na górze zimno. Silny, lodowaty wiatr. Szlak kluczył, potem opadł. Przez moment zobaczyłam otwartą dolinę ponad wałem chmur (pewnie zakrywających drogę). Przeszłam rzekę śnieżnym mostem (konie brodem). Wyszłam pod chmury. Mżyło. Ścieżka opadła stromo do drogi numer 82. 5 kilometrów na południe powinien być ratunkowy schron. Prognoza zapowiadała 3 deszczowe dni. Pomyślałam, że muszę się schować. Przeczekać to. Ruszyłam szosą. Czym wyżej tym bardziej zamgloną. Kiedyś, przed wykopaniem tunelu jeździło się tędy z Olafsfjordur do Siglufiordur. Tu, wysoko nie było już farm. Piękna rzeczka, neonowa zieleń mchów. Mgła. Na zakręcie (który jest też przełęczą) tak gęsta, że niewiele widziałam. Nie znalazłam biwaku, pomimo tego że mapa podawała współrzędne. Mokra, poszłam jeszcze z 5 kilometrów. Zapadł zmierzch. Mżawka zgęstniała do deszczu. Łąki podmokłe, góry niewidoczne. Zrobiłam zdjęcie pięknej doliny kiedy usłyszałam samochód. Rowerzysta jechał do Dalviku. Podrzucił mnie do Olafsfjordur. Znów zobaczyłam Reykjaheidi, tylko końcówkę niezżartą przez chmury. Wyszukałam w nawigacji kemping. Okazał się miejskim trawnikiem z toaletą. Obok basenu. Stał tam kempingowiec i jeden namiocik, wiało okrutnie. Nie było prysznica czy jakiejkolwiek jadalni, schronienia. Schowałam się na moment w toalecie. Podładowałam baterie, ubrałam cieplej, policzyłam zapasy i ruszyłam na północ. Chłopak, który mnie podwiózł powiedział, że jest tam łatwy szlak, że go znajdę pomimo deszczu. Było tuż przed północą. Byłam senna. W błękitnym mroku kotłowały się bure chmurska. Jeszcze raz sprawdziłam prognozę, pokazywała kilka okien pogodowych, bez deszczu. Teraz miałam mieć dwie godziny, wykorzystałam je.
W tym roku w Bieszczadach widzieliśmy całkiem sporo pań wędrujących w spódnicach po górskich grzbietach. Także jest was drogie panie więcej.
fajnie, nie wiedziałam :)