Padliśmy strasznie zmęczeni i nie zauważyliśmy czy ta noc była ciemna. Podejrzewaliśmy, że być może nie, bo kiedy szliśmy spać (po północy) wciąż jeszcze wydawało się jasno. Obudziliśmy się w związku z tym bardzo późno, po ósmej w piękną słoneczną pogodę. Zaznaczony na mapie szlak był wprawdzie narciarski, ale nie przejmowaliśmy się tym. Okazało się, że pierwsze 7 km wzdłuż południowego brzegu jeziora musieliśmy przejść drogą.
Już po dotarciu do rozstajów Langoddsaetra odkryliśmy, że w naturze był też inny niezaznaczony na mapie szlak, prawdopodobnie idący wyżej przez las.
Przy zabudowaniach wyszliśmy na znakowaną trasę DNT biegnącą od schroniska Gjevilyasshytta położonego po drugiej stronie jeziora. Jeśli wierzyć mapie latem da się ten dystans przepłynąć statkiem, podobnie jak kawałek, który przeszliśmy. Dalej wyraźnie znakowana ścieżka wspina się przez karłowaty las i długo wlecze spłaszczonym grzbietem. Okla-dość wysoka jak na ten masyw góra (1564 m npm) to niezgrabny skalisty wierzchołek, częściowo jeszcze pod śniegiem. Pod szczytem jest kilka stawów i jeden pięknie położony domek (zamknięty, Jose sprawdził). Przez ponad pół dnia podziwialiśmy jeden i ten sam widok- urwiste góry po drugiej stronie doliny. Można byłoby też tam pójść, ale to wymagałoby pokonania wcześniej jeszcze z 10-ciu kilometrów asfaltu, lub obejście całego jeziora. Pan w DNT opisał przejście przez Trollheimshytte jako typowy klasyk (latem pewnie popularny, stąd stateczek). Prawdopodobnie łatwiejszy niż nasza wersja. Sporo niższy. Wiało, a niewinnie wyglądające, ale w rzeczywistości wysokie (prawie 1000 metrowe) podejście z 20-to kilogramowymi plecakami mocno dało nam w kość. Teren też nie był łatwy. Pola ruchomych głazów, częściowo jeszcze pod śniegiem, poprzecinane rozmokłym gruntem i setkami strumyków.
Dość umęczeni i bardzo wysmarowani błotem dotarliśmy w końcu na zachodni skraj grzbietu. Wyszliśmy za łagodny pagórek i aż nas zatkało. Widok dosłownie oszałamiał. Dalekie, pocięte w abstrakcyjne paski, regularnie półkuliste góry. Nad tym kłębowisko ciężkich chmur. Ta panorama towarzyszyła nam do wieczora. Rozbiliśmy namiot na wzniesieniu z małym stawkiem, obok którego wcześniej przeszedł sznur reniferów. Zbyt daleko, żeby to sfotografować. Nie byliśmy pewni czy to nie krowy, żadne za zwierząt nie miało rogów, ale pozostawione przez nie ślady (odciski kopyt i kupy) zupełnie nie wyglądały nam na krowie. Mieliśmy nadzieję, że stado nie odeszło daleko, i że spotkamy je jeszcze rano.
Nasze noclegowe miejsce okazało się wręcz genialne pod względem fotograficznym. Na wprost cudnego kłębowiska chmur ponad ośnieżonym zboczem. Pod kamieniem znaleźliśmy wrośnięty w trawę pasek. Dowód, że ktoś tam już kiedyś spał…
Przepiękna ta Norwegia, aż mnie w dołku ściska.. Motywacja, żeby się ruszyć z domu niesamowita, okrutnie mi się podobają takie surowe krajobrazy no i nie ma ludzi ;-) Mam nadzieje, że to dopiero początek i im dalej w las, tym będzie lepiej, a opowieść pozwoli mi przetrwać nadciągającą falę upałów ;-)
Dzięki i do jutra!
R
ciepło to tam nie było :) Ludzie chyba bywają w lecie. Wydaje mi się, że oni nie wiedzą o wiośnie. Albo zima i wtedy narty, albo trzeba poczekać do lata. A lato u nich dopiero w sierpniu.