Kiedyś pisałam o ogrodzie samoobsługowym i wtedy w niego naprawdę wierzyłam. Był mi bliski, myślałam że z wzajemnością. Pozwoliłam żeby rozwijał się sam, ufałam naturze, przecież zawsze tworzy równowagę. Jest demokratyczna, sprawiedliwa, a my: ja, moje drzewa i skalne rośliny nie chcieliśmy przecież niczego złego. Każdy chciał żyć i pozwalał żeby inni też żyli. To trwało 31 lat.
Długo nie spodziewałam się katastrofy i nawet kiedy widziałam jej symptomy liczyłam, że natura jest doświadczona, zwycięży. A zagrożenie wcale nie przyszło z zewnątrz, równowagę zburzyło mi dzikie wino. Pospolita roślina – winobluszcz zaroślowy. Niebrzydki, potrafi sprytnie zmieniać kolor, wydaje owoce -cierpkie, ale są amatorzy. Rośnie po cichu, puszcza pędy po kryjomu, pod innymi, pełza po ziemi i nawet się nie obejrzałam kiedy przegrał z nim zimozielony bluszcz, też ekspansywny, ale nie tak podstępny. Dotąd myślałam, że są w równowadze. Winobluszcz zdławił gałęzie renklody (uschły), zaatakował stuletnią różę i bez, i wypowiedział wojnę sąsiadom. Tym od zachodu.
To nie było tak, że ich kochałam. Zbudowali mi przed nosem warsztat. Patrzyłam jak rośnie przez pół lata. Raził mnie blask odbity od blaszanego dachu, bałam się, że zimą zasłoni całe słoneczne światło. Nie powstał w miejscu starego budynku więc tam, gdzie kiedyś miałam słońce mam teraz cień i odwrotnie. Zdziwiły się stare rośliny. Niektórym trudno się dostosować. Kilka mi padło.
Pomimo tego nie miałam ochoty na wojnę i kiedy winobluszcz wypowiedział ją w moim imieniu (i zarósł sąsiednie podwórko) coś we mnie pękło i wspólnymi siłami z sąsiadką (której przecież trochę się bałam) zaatakowałyśmy równocześnie po obu stronach granicznego płotu.
Jesień upłynęła mi na wyrywaniu. Odkryłam, że wróg ma więcej niż jeden pień, że przyspawał się do każdego miejsca, które tylko udało mu się zagarnąć. Tak naprawdę do wszystkiego czego dotknął. Nie wiem dlaczego ogród oddał mu władzę. Nie rozumiem bodziszków -gwardii, która latami nas strzegła od chwastów- opanowanej, zdyscyplinowanej i silnej, a jednak go pod sobą puściły. Mam żal do trawy i mchu- pozwoliły się w siebie powplatać i to ukryły, do starych drzew, że uległy i ususzyły gałęzie nie wychylając się ponad okupanta.
Wiem, że to jeszcze nie koniec. Winobluszcz cudownie nie zniknie. Będzie trzeba rwać odrosty, uwalniać z więzienia renklodę, wyplątywać z natręta stare róże, krytycznie patrzeć na mech i bodziszki (może znów knują?). Czasem kiedy już mnie boli kręgosłup marzą mi się inne ogrody, niezagrożone ekspansywnymi chwastami. Chętnie zaczęłabym wszystko od początku, bezpiecznie i już bez błędów. Gdzieś indziej, w jakimś spokojnym miejscu. O ile jest? Tylko szkoda lat walki o równowagę i tej ojcowizny (po teściu).
Więc tymczasem ćwiczę wyobraźnię. Z wyrwanych witek zrobiłam hotel dla pożytecznych owadów. Może przylecą. W oswobodzoną ziemię wsadziłam róże. Białe i kilka różowych. Ogród to moja makieta świata. Dużo mnie już nauczył.
Zdjęcia z lipca i dalej z listopada. Jest grudzień, a róże nadal mi kwitną.
PS: sadzonka poniemieckiej róży, o którą ktoś z Was prosił pod ostatnim ogrodowym tekstem jest gotowa, wysadzona do doniczki.
Przychodzi mi skojarzenie z bambusem, który jest podobnie agresywny i ekspansywny.
Inna myśl to taka, że może to splot kilku czynników. W sensie nie tylko kapitulacja starych roślin. Ale np. coś z klimatem, który sprzyja teraz temu pnączu i pozwala na efektywniejsze wykorzystanie sił. Coś jak z szowinizmem i ludźmi, który musi trafić na odpowiedni klimat społeczny, żeby podnieść łeb i zaowocować…
Pod blokiem mam namiastkę twojej sytuacji. Parę lat temu postawiono nam wiatę śmietnikową. Przepraszam, PERGOLĘ (sic). !D Wiedziałaś, że takie nieeleganckie miejsce ma taką elegancką nazwę? Od razu zakładano, że zostanie puszczone na nią pnącze. Od początku miała specjalny zewnętrzny szkielet mający ułatwić czepianie się roślinie pionowych powierzchni. Coś w rodzaju sznurowych drabin przy masztach na żaglowcach. Pech chce, że nie opodal rośnie kasztan, mający pewno z 50 lat. Sięga końcówkami gałązek do dachu pergoli. To wiotkie łodyżki i listki. Pnączu to wystarczyło, żeby złapać przyczółek i rozpocząć inwazję. Mimo, że wiotkie i niepozorne to waży swoje. Czekamy tylko kiedy drzewo podda się i runie nie mogąc utrzymać jednocześnie własnego ciężaru w połączeniu z intruzem…
no tak, dokładnie jak z ludźmi. Najwyraźniej czas przejąć inicjatywę i oswobodzić starego kasztana. Zwykle myślimy, że są gdzieś ludzie odpowiedzialni, ktoś uprawniony się zajmie, przemyśli i zrobi co trzeba, ale skoro tego odgórnego działania brak, lub jest w nim chaos lepiej wziąć sprawę we własne ręce, ukrócić co wystaje poza ustalone ramy, a drzewo odseparować od złego (niestety trzeba przyciąć gałęzie). Szkoda żeby przegrał z osłoną śmietnika.
Pewno tak by było najlepiej. Ale… Ci odgórni chaotyczni często nie patrzą przychylnym okiem na takie oddolne inicjatywy. Sami nawet ponaglani niezbyt chętnie ruszają do pracy, ale innym też nie pozwalają nic zrobić.
W sumie to nawet nie wiem jak wygląda taka sprawa od strony przepisów jeśli chodzi o pielęgnację drzew i roślin w przestrzeni miejskiej… Na pewno warto coś zrobić. Muszę tylko zastanowić się co i jak, żeby było skutecznie.
tylko oddolnie. Nawet jeśli to jest niezgodne z prawem, co można komuś zrobić za ratowanie rośliny? (w przepisach jest pewnie zapis, że zakazane jest niszczenie). Zbierz grupę wsparcia, idźcie kupą, kupy nikt nie ruszy. Jeśli utniecie cienkie gałązki to nikt pewnie nie zauważy, jak grube posmarujcie maścią ogrodniczą. Oczywiście chodzi mi o kasztana, bo pnączu nic nie zaszkodzi. Możecie jeszcze dosadzić obok kwiatów, to już zupełnie wytrąci broń ewentualnym oponentom. Chcesz bodziszki korzeniaste? Mam ich tyle że mogę eksportować, lubią takie miejsca pod drzewem. Nie wymagają żadnych zabiegów, podobno odstraszają komary. Kwitną na różowo w maju.