Pierwsze kwiaty wybijające się wiosną spod śniegu zawsze wydają mi się cudem. Zwykle trafiam na nie po kilku dniach wśród białych zimowych krajobrazów, gdzieś niżej w ciepłym bezpiecznym miejscu. Być może to część ich uroku.
Biel męczy. Nie wiem dlaczego. Być może nie jest dla nas naturalna. Kojarzy się z zimnem, trudnościami, niebezpieczeństwem. Razi w oczy. Pamiętam jak kiedyś w Dolomitach, w sali zimowej schroniska (Sette Selle) podłoga była biała. Chyba kafelki, ale dobrze już nie pamiętam. Pamiętam biel. Tą samą, która otaczała mnie przez tydzień. Weszłam tam już po zmierzchu, zmęczona, w mokrych butach. Salka była mała, czysta i śliczna. Miękkie łóżka, dużo koców. Tylko dlaczego znowu ta biel ? :) Stawiając mokre skarpety na białej, czystej podłodze myślałam sobie…. ludzie kochani, co by szkodziła choćby odrobina zieleni, tandetne wzorki, szary beton… tylko nie biel!
Kwiaty są żywym dowodem na to, że biel nie jest wieczna. Zwycięstwem wiosny.
Te kwiatki widziałam tyko raz, w Pirenejach, we Francji, na niskich wysokościach około 1000 metrów, rosły sobie na skraju lasu i poboczach drogi w Lescun.
W Hiszpanii w podobnych miejscach, chociaż sięgały znacznie wyżej kwitły w tym samym czasie ciemierniki. Są dość pospolite, widywałam je w lasach po obu stronach granicy, nisko nad strumieniami tworzyły duże, malownicze kępy.
Natomiast hiszpańskie łąki opanowały malutkie żółte narcyzy (żonkile)
Codziennie pojawiało się ich coraz więcej. Być może dzisiaj łąki są już całe żółte.