Cap de Creus- Perthus
Ponieważ pisałam relację na bieżąco, wiecie co się działo. Pomimo tego chciałabym wrócić do tamtych dni, choćby po to żeby pokazać Wam zdjęcia. To też sposób przypominania sobie, a chciałabym tę historię zapisać całą, nie wiem jeszcze co z nią potem zrobię.
Po powrocie zablokowała mi się karta pamięci, przepadło przy tym kilka pierwszych zdjęć. Wietrzny peron na stacji kolejowej w Gironie w lepkiej ciemności. Figueres lśniące świeżo spłukanym brukiem, natręctwo jaskrawych sodowych lamp, błąd w nawigacji. Hostel gdzie zarezerwowałam nocleg, zamknięty i sms, że klucz leży w skrytce w drzwiach i niby można ją otworzyć na hasło, ale ja, zmęczona, spocona, wystraszona nie dałam rady, pomógł mężczyzna z piwem w dłoni. Trzasnął i klapka opadła.
Niefortunna lampa na tarasie, która znienacka oświetliła parę i ich skręty, a chciałam tylko żeby zajaśniało w kuchni. Północ. Arbuz, lepkie dłonie, natrętny zapach z toalety, i potem kurzajka na stopie. Maski. Maski, maski, zwykle jak trzeba na twarzach czasem na przedramieniu, uparcie wymagane w autobusie, a zdejmowane beztrosko w każdej knajpie, w ścisku, hałasach i śmiechach. Maski na twarzach dziewczyn topless, maski policji z jaskrawą katalońską flagą, maski wdeptane w chodniki, porozrzucane wokół koszy na śmieci. Dusiły mnie.
Pierwsze co mi się zachowało na zdjęciach to dom Salvadore Dali. Dwie srebrne głowy na dachu, suche zbocza zarośnięte kolcami, zarys tarasowych pól, Morze Śródziemne granatowe, pełne żaglówek. Straciłam fotografie kamienistych plaż, ludzi pochowanych w cieniu skał, kafejki gdzie na chwilę przysiadłam nad sałatką z rybą, w ten upał niemożliwie tłustą. Pamiętam jak zazdrościłam tym, co się pluskali w wodzie i jak zastanawiałam się czy nie postawić gdzieś bezpiecznie plecaka i nie zmoczyć się chociaż na chwilę dla ochłody. Podejście, pot na policzkach, na brodzie, lepkie ubranie. Zbyt duże buty, w których dopiero uczyłam się chodzić, ulubione buty długodystansowców, dla mnie – górskiego łazika dziwne. I żar, rozgrzane brukowane ulice, rozgrzane mury, rośliny co zamarły byle wytrwać do nocy, pierwsze szlakowe znaki. Wiatr narastał i po południu kiedy stanęłam na końcu cypla było już przyjemnie i chłodno. „Cap de Creus” głosił napis na autobusie. Nie wiedziałam, że tu można podjechać!
Tłum z autobusu ruszył w stronę schroniska, ja przeszłam jeszcze kilka kilometrów i zanocowałam w bardzo starej cabanie. Był 26 czerwca, na szlaku GR11 cudownie pusto. Dziwiło mnie to.
Rano, kiedy znów schodziłam na wybrzeże znad chaszczy poprzerastanych opuncjami podniósł się rój małych jasnych much. Gęsty tuman, jak zimowa zawieja. Wirowały na granicy światła i cienia, może świętując uwolnienie się z więzów rosy.
Wykąpałam się dyskretnie w porcie. Nikt nie zainteresował się moim bagażem, woda była zaskakująco zimna, nie było fali.
Z Port de Selva wyszłam GR11. Podchodził stromo aż do monastyru. I tylko to pamiętam, podejście, ukrop, strumień potu spod okularów. Na mapie pod klasztorem jest źródło. Poszłam tam najpierw, oblałam się wypiłam chyba z litr przez filtr, bo tabliczka jednoznacznie ostrzegała „woda niebadana nie do picia”. Rozłożyłam matę w cieniu drzew. Szumiały, że niemal czułam chłód. Javier był pierwszym wędrowcem, którego spotkałam. Jedynym, który szedł całe Pireneje. Zbagatelizował ostrzeżenie o czystości wody. Chwilę siedzieliśmy razem w cieniu. Młody, sympatyczny. Planował cały GR11. „Do zobaczenia” żegnał się, chociaż szansa, że się ponownie spotkamy była nikła. Nie miałam zamiaru trzymać się szlaku. Chwilę za monasterem GR11 opadł ponownie na wybrzeże ja ruszyłam na wprost skrajem gór od jednego stanowiska archeologicznego do drugiego. Dolmeny, grobowce megalityczne zabytki sprzed 4,5 tysięcy lat ciągnęły się przez kilkanaście kilometrów, łączyły je zawiłe ścieżki, głaskał wiatr z rozpalonego południa i czasem chłodniejszy podmuch od wybrzeża. Z tej wysokości wszystko niżej wydawało się zupełnie płaskie. Plaże ciągnęły się po horyzont nad lądem unosiła się lekka mgła. Na zachodzie piętrzyła się Garotxa. Wsie nie przypominały jeszcze tych z gór, domy płaskie, postawione luźno, z ogrodami. Była woda, nawet umyłam się przy źródełku – dyskretnie, pod ubraniem jak żul, na ulicy. Na powrót znalazłam GR11, rozbiłam namiot przy zbiorniku z wodą, drugim z kolei już po ciemku. Cylindryczny wysoki, ledwo mi się udało sięgnąć i zaczerpnąć. Wokół kręciło się stado dzików, młode były bardzo ciekawskie, ale kiedy je postraszyłam odeszły.
Do Sant Quirze de Colera prowadził asfalt. Przecinały go niezliczone bariery dla krów, metalowe rury położone płasko nad wgłębieniem w szosie. Absurdalnie głębokim. Krowy się ich boją, bo rura się łatwo przekręca, nie wiem jak sobie z tym radzi rowerzysta, pobocze było pełne ostrzegających znaków. Monastyr pusty, drzwi zamknięte, na parkingu biwakował kempingowiec. Źródło suche, restauracja nieczynna, dobrze, że wypatrzyłam ogrodowy wąż.
Monastyr z 8 wieku. Wokół tylko wyschnięte góry. Odchodziłam już kiedy podjechał kolejny samochód. Szłam w górę na grań w rozedrgany upał. Polną drogą, chaszczami na szosę. Asfalt z Col de Banyouls. Wydawał mi się absurdalnie szeroki, czysty jakby nigdy nie używany. Potem widziałam na nim rowerzystów. Dla pieszego był jak wędrówka do piekła. Rozgrzany jak płyta piekarnika. Nieunikniony przez kilka kilometrów. Odetchnęłam z ulgą widząc wieś, tuż za nią powinna być rzeka, ale wyschła. Dno porastały nadwodne rośliny, w kałuży została zawiesina z glonów, jaskrawa zieleń w tym suchym krajobrazie drażniła oczy. I zaraz za mostem jakby dla równowagi przy płocie otaczającym oliwny sad -stolik. Na nim butelki wody i napis w 5 językach też angielskim- woda do picia, self service. Był tam cień i ślad przewiewu położyłam się na macie, na drodze, pod śliwką która już dojrzewała, polałam wodą. Chwila rozczarowania kiedy zobaczyłam suchą rzekę dobiła mnie. Leżałam, patrzyłam na drzewa. Doszłam do siebie.
Szlak biegł wzdłuż rzeki, lasem w lekkim cieniu, ale w duchocie niemal bez przewiewu. Woda w korycie nikła i się pojawiała. Źródło nie wyschło. Polałam się, zmoczyłam ubranie i włosy. Wypiłam z litr. I zapomniałam wszystko aż do wieczora. Las, gęsty dębowy bardzo ciemny. Schronisko z kartką, że zamknięte bo covid, ale drzwi otwarte. Piętrowa prycza, kran zasilany zbiornikiem na deszcz, suchy. Nocą myszy ukradły mi puszkę po sardynce.
Pod schronem był dawny piec do wypalania wapna. Tuż obok zamek w Requesens. Obejrzałam go dopiero rano, w zasadzie obeszłam wokół. Nie było otwartego wejścia, na ogrodzeniu tymczasowym, budowlanym kartka, że prywatne. Mury stoją prawdopodobnie od 9 wieku, ale w 19 przebudowano je w stylu neoromańskim. Zamek robi wrażenie dopiero z dystansu. Z następnego pagórka – rozdroża szlaków. Wybrałam ten biegnący skrajem gór, był tam przewiew i nawet widok na morze, ale to droga, więc kiedy pojawiła się ścieżka do Perthus skręciłam. Z góry widziałam jak szlak do la Jonqera przecina szosę. Zakola autostrady, rozryte głęboko zbocza. Luźną chaotyczną zabudowę. Więc znów skręciłam, znak zapowiadał wodospad. Ścieżka ledwo widoczna, skały, urwisko, łańcuchy. Dość trudno, biegowe buty o nieznanej podeszwie dobrze trzymały, nawet byłam tym trochę zdziwiona. Wodospad… nie wiem czego się spodziewałam, pewnie chłodu. Był suchy. Tylko skała. Wiszący most, drapiące krzaki. Perthus to twierdza. Schodziłam prosto na fort, ale oczywiście wcześniej jest szosa i miasteczko pełne przygranicznych sklepów. Zjadłam tam paellę, spokojnie, powoli, przy zasłoniętym parasolem stoliku. Tylu ludzi szuka biurowej pracy, ale czy ktoś błogosławi urzędnika? Wychodząc błogosławiłam kucharza. Ryż uspokoił zdenerwowany żołądek. Czułam się świetnie.
Jakoś zaskakująco dużą przyjemność sprawił ten fragment. Bo przecież już o tym czytałem. Ale jakieś to bardziej w twoim książkowym stylu niż blogowym. Super!
:) cieszę się. Piszę całość, mam na nią pomysł, tu będę publikować fragmenty, zobaczymy co z tego wyjdzie.
Po tym pierwszym wpisie już wiem, że zapowiada się przepiękna lektura na jesień :), sprawisz mi, pewnie nie tylko mi, niesamowitą radość, dziękuję :D
:) dzięki, oby mi to wyszło… :)
O, fajnie, jest lektura na jesień :-)
„jest” to zbyt optymistyczne słowo… będzie, jak mi się uda napisać :)
Może Agnieszce chodziło o wpisy na blogu, a nie o nową książkę?
na pewno o wpisy, ale one też wymagają napisania. Chcę mieć w głowie całość nawet nie tyle żeby ją wydać drukiem (tego nie wiem) tylko żeby to była dobra historia. Zwłaszcza, że informacyjny aspekt już jest załatwiony. Pisałam na bieżąco.
Super się czyta Twoje wpisy, bardzo plastyczne, jak bym tam był. (Może kiedyś będę :)
koniecznie :)