Potes-Refugio Jou de los Cabrones
Szlak pielgrzymkowy prowadzi wzdłuż południowych stoków Picos, i to mi pasuje, bo północne już kiedyś widziałam. Ścieżka biegnie wzdłuż rzeki, dębowymi laskami po łąkach, przecina dwie spokojne wsie. Po południu udaje mi się wykąpać w ślicznym głęboczku. Góry widziane pod światło wydają się nierzeczywiste, bajkowe. Próbuję je sfotografować, ale nie jestem zadowolona ze zdjęć. Nie oddają mojego zachwytu, gorące letnie światło rozlewa się, gubię szczegóły.
Przed jednym z domów hałaśliwie bawią się dzieci, ktoś buja się w siatkowym hamaku, dziewczynka wyszła na spacer z kozą. Miedze pozarastała dzika marchew. Szlak wychodzi na szosę w chwili kiedy mam ochotę zabiwakować. Pastwiska pogrodzone płotami, czasem farma. Jest już ciemno kiedy wpadam do kolejnej wsi. Nie zostaje mi nic innego tylko spytać… Czy mogłabym gdzieś tu rozbić namiot?- mężczyzna rozmawia przy płocie z grupką osób. -Znam cię! -odkrzykuje -Minęliśmy się wczoraj ponad mgłą. To prawda, pamiętam, że ktoś przebiegł w przeciwnym kierunku niż ja. Pytam o wodę, nabieram chociaż mam wrażenie, że pachnie mułem. -Tu nie ma gdzie radzi, rozbij w kolejnej wsi. Czuję się odtrącona. Jest już noc. Rozumiem, że to mniej niż kilometr, że lasem biegnie wygodny skrót pomimo tego wybieram szosę. Płaskie miejsce, o którym wspomniał to parking. Wyasfaltowany. Mój namiot wymaga wbicia 6 szpilek. W świetle latarki znajduję ogrodzony plac zabaw. Za huśtawką jest sucho i płasko. Gaszę światło, staram się nie rzucać w oczy, ale ktoś widzi. Słyszę męskie głosy i śmiech. Nocą budzi mnie grupa wracająca chyba z przyjęcia. Tropik szeleści, krople spadają na suchą powierzchnię z chrobotem, dźwięk z jakim spadają na mokrą jest już inny, bezpowrotny, nieodwracalny, beznadziejny.
Pada do popołudnia. W mleku mijam cały górski grzbiet nie widząc kompletnie nic. Ptak buja się na wiotkiej mokrej paproci. Błoto spływa koleinami drogi, woda skapuje z kaptura, na nos, spływa do ust. Jest słona. Pomimo deszczu, pomimo wysokości jest mi ciepło. Duszno, mętnie, ponad lasem jasno, trochę suszej. Na tyle, że rozwieszam na chwilę namiot, może chociaż zrobi się lżejszy. I nagle chmura rozrywa się. Dolina, która się przede mną otwiera jest jak korytarz, jak odkurzacz. Wychodzę na silne słońce, pod błękit nieba w skaliste zbocza Picos. To już Asturia. Kiedy podchodzę wyżej trafiam na tłok. Ludzie wjeżdżają kolejką z Fuente De i przychodzą na piwo do schroniska. Próbuję też coś tam zjeść, ale nic nie ma. -Nie ma! -warczy na mnie kelnerka w blond lokach, kiedy ponownie pytam.. może słodycze? – Chodź mamy czarną czekoladę zawoła mnie potem druga dziewczyna. Kupuję i zjadam ją po kolacji przy namiocie rozbitym ponad morzem chmur. Na mapie jest zaznaczona Cabana Veronica, liczyłam że tam będę sama, ale podchodząc spotkałam czwórkę ludzi i skręciłam w bok, w skały. Z plecaków ostentacyjnie wystawały im liny, czekany, bujały się kaski rowerowe, śpiwory w foliowych torbach poprzypinane luźno na samym wierzchu. Przechodząc bokiem patrzyli krytycznie na moje buty. Pomyślałam, że nie będę im zabierać miejsca w schronie. Mam namiot, wolę być sama.
Noc jest chłodna, gwiaździsta. Rano wysoko na grani widzę schron i malutkie ludzkie sylwetki, więcej niż 4. Nie wiem czy oni też mnie widzą. To park narodowy, zwijam namiot natychmiast, mam nadzieję, że nikt mnie nie złapie. Zbocze nosi ślady licznych biwaków, chociaż może to obozowisko speleologów. Wszystkie kopczyki prowadzą do jaskiń. Nie znajduję żadnej drogi na grań, więc wracam na szlak i włączam się w tłum. Ścieżka jest kamienista, szeroka. Na grzbiecie siedzi mnóstwo ludzi. Na zejściu jestem sama. Jest powolne, kruche i strome. W całości ubezpieczone liną, starą, ponadrywaną. To ze 300 metrów przewyższenia. Gdzieś w połowie wyglądam w górę i widzę, że mnie obserwują. Z dołu zaczynają podchodzić dwie osoby, już zaczynam się martwić jak się miniemy, ale rezygnują. Dojdę do połowy kotła kiedy odważy się zejść kolejna grupa. Jeszcze godzinę później będę ich widziała na ścianie, niemal w tym samym miejscu gdzie zaczęli.
Pico Uriellu z tyłu wygląda skromnie. Schronisko jest zatłoczone. -Gdzie tu jest toaleta?-pytam gościa w okienku. -Hmm… teraz to już jest wszędzie. Była tam- macha ręką w stronę ściany schroniska- ale kazali ją zamknąć, bo covid. Cała okolica jest pełna papierów i kup, gdyby nie to, że zamówiłam obiad uciekłabym. Siadam na progu, patrzę na tłum, przysypiam i podrywam się kiedy słyszę triumfalne -jedno menu bezglutenowe! Jestem wdzięczna, to dobre jedzenie, ryż z mięsem, kukurydza, sałata. Zabrałam za mało. Kiedy chmura rozwiała się spontanicznie skręciłam w góry, a miałam zejść. Nie mam zapasów, tylko trochę przypadkowych rzeczy. Nie martwi mnie to jakoś specjalnie. Picos są małe, zawsze będę mogła z nich wyjść. Tymczasem idę dalej granią. Ścieżka jest trudna i prawie na niej nie ma ludzi. Z przełączki oglądam się ostatni raz na schronisko. Z doliny, którą przyszłam nadlatuje śmigłowiec. Myślę, że może ma coś wspólnego ze schodzącą (tak strasznie powoli) grupą, ale do nocy minie mnie jeszcze kilka razy. Podleci blisko, ktoś pewnie chciał mnie obejrzeć, i opadnie poniżej urwiska. Warkot zabrzmi złowieszczo, głucho, jakby wiercił skałę. -Szukają dwójki, która zaginęła wczoraj- powie kobieta w Refugio Jou de los Cabrones. -Chyba nie masz zamiaru stąd schodzić sama? Dogoniła mnie kiedy już ruszyłam w dół. Wydaje się bardzo przejęta, ale przecież zrezygnowałam z trudniejszej drogi. Planowałam zejść bezpośrednio do Cain, na mapie jest taka ścieżka (kropkowana, nieznakowana), a tu wszędzie skaliście i stromo więc spytałam. Schroniskowa powiedziała, że bardzo trudna. Nie wiem jak wytłumaczyć, że sobie poradzę. To tylko szlak. Że mam namiot, mam trochę jedzenia i wodę. Przygląda mi się jeszcze kiedy obchodzę skraj wielkiego kotła z ciemnym wylotem jaskini i resztką śniegu. Wieje chłodem. Na skałach jest mnóstwo żółtych znaków.
Twoje wcześniejsze opowieści i książka pozostawiły we mnie wrażenie, że często spotykasz bardzo dobrych ludzi. Dużo części niż tych nijakich lub złych. A ta historia jest pełna kontrastów. Chyba na każdą dobrą duszę przypada w niej przynajmniej jedna conajmniej niemiła…
być może, ale w ostatecznym rozrachunku miałam wrażenie wielkiej przewagi tych dobrych. Bo co źli zdziałali? Nic zupełnie im nie wychodziło, może byli tylko tłem potrzebnym, żeby dobrzy wypadali lepiej? :)
To dobrze, może moje wrażenie wynika z jakiegoś mojego nieuświadomionego nastawienia? W sensie, że jakoś teraz mi łatwiej zauważyć tych negatywnych bohaterów twojej opowieści?..
Czasy mamy mętne jak nigdy, może to ta pokrętna atmosfera Ci się narzuca?… albo mi?
Facet co mi polecił parking wcale nie musiał być zły, po prostu miał namiot, co go się da postawić na asfalcie, albo nie miał namiotu i nie wiedział, kelnerkę trudno zrozumieć, może zły dzień, a ta czwórka co mnie krytycznie obejrzała… jak widzisz nie byłam lepsza i też obejrzałam, i opisałam jeszcze. Pewnie też liczyli na samotność, zaplanowali wyczyn, a tu baba w kapciach.