Opuściłam Posada de Valdeon szlakiem, którym już kiedyś szłam wczesną zimą. Myślałam, że rozpoznam szczegóły, ale wszystko wyglądało inaczej. W informacji turystycznej siedziała sympatyczna dziewczyna (a zapamiętałam nadętą pańcię). Była na Erasmusie w Gdańsku i na wzmiankę, że jestem z Polski bardzo się ucieszyła. Szlak biegł polną drogą, zbocza Picos były zamglone jak kiedyś, ale kolory zupełnie inne, jaskrawe letnie światło, bujna zieleń i niebo niewiarygodnie błękitne, jak to na południu latem. Znajomo wyglądał tylko szlaban tuż przed halą. Kiedy tu byłam poprzednio chyliły się nad nim ośnieżone drzewa, a łąka wydawała mi się całkiem płaska. W rzeczywistości piętrzy się nad nią ogromna góra. Wtedy w listopadzie przeszłam wzdłuż jej zbocza we mgle i cudem odnalazłam chałupkę. Teraz nie musiałam jej szukać. Na tle zbocza wydawała się jeszcze mniejsza niż zimą. Wewnątrz nic się nie zmieniło, zimna betonowa prycza, pomazane ściany. Zajrzałam tylko przez uchylone drzwi z sentymentu. Wokół kręciło się sporo ludzi i aż trudno mi było uwierzyć jak samotnie czułam się tu kiedyś brnąc przez zaspy niepewna zimy i siebie.
Podejście pod przełęcz nadal prowadziło przez gąszcz żarnowców, wodopój nie wysechł. Koryto otaczało stado rudych krów. Przysiadłam na moment. Musiałam napełnić butelkę, a nie chciałam odpędzać zwierząt. Piły kolejno nie z koryta tylko bezpośrednio z rurki, jak ludzie przy czym one ją łapczywie lizały! Tyle razy nabierałam wodę z takich rurek i nigdy nawet nie pomyślałam, że nie są czyste…
Od teraz nie mogłam już liczyć na żaden cień. Szłam w upale, wystawiona na palące słońce. Na przełęczy był lekki przewiew, potem pod ścianą i na kolejnym podejściu już nic. Czułam swąd upieczonych łydek, pot lał mi się z czoła, bałam się czy, któreś kolejne źródło nie wyschło. Kiedy wymijała mnie duża grupa spytałam czy na Vega Huerta jest woda. Jest!- pocieszyła mnie przewodniczka. -Chcesz tam nocować?- miałam zamiar powiedzieć, że nie bardzo, że pójdę jeszcze z kilka kilometrów, ale potwierdziłam że tak, bo tak było prościej. To wcale nie było aż tak blisko. Teren był pustynny i dziki, ludzie pozawracali lub mnie minęli. Szłam spokojnie, podziwiałam dalekie widoki, zastanawiałam się jak dużo jeszcze przede mną gór. Było po czwartej kiedy zobaczyłam namioty. Wspinacze ustawili je tuż pod ścianą. Właściwe obozowisko było dalej na siodełku. Mnóstwo pootaczanych kamieniami biwakowych miejsc. Nikt się nie chował po zakamarkach, nikt nie ukrywał. Zanim minęłam ostatni namiot pomyślałam, że przecież się nigdzie nie śpieszę.
Znalazłam odludne miejsce, znalazłam wodę (po drugiej stronie za granią), zrobiłam pranie i beztrosko przeleżałam cały wieczór. Dobrze było nie myśleć, że to nielegalne, nie bać się ujawnienia i kłopotów, mieć mnóstwo wody. Z Vega Huerta jest wspaniały widok na obie strony. Obijając się podziwiałam wieczorne światło i morze chmur. Stadka kozic, ruch przy namiotach sąsiadów, krowy przemieszczające się wraz z linią cienia.
Nocą obudził mnie jakiś mężczyzna. nie wiem czemu podszedł do mojego namiotu i krzyczał, aż wyjrzałam i go opieprzyłam.
Wyszłam wcześnie, zaraz po ostatnich wspinaczach. Turyści jeszcze mocno spali, więc przez długi czas spotykałam tylko kozice. Szlak biegł przez kolejne bezodpływowe skalne kotły, w kilku miejscach utrzymał się jeszcze stary śnieg. W cieniu było chłodno. Na południu mgła darła się na szczytach nieznanych mi gór. Za przełączką wyjrzałam na północną stronę i tam było jeszcze więcej chmur. Wiedziałam, że będę musiała w nie zejść, że ten spacer po niebie nie jest wieczny więc tym bardziej cieszyłam się każdym krokiem. Podziwiałam nieliczne kępki kwiatów, kluczyłam po skałach i osypiskach. Szlak był oznakowany, ale teren mylny więc co rusz musiałam wracać.
Najczęściej patrzyłam przy tym pod nogi, więc widok stojącego tyłem mężczyzny mnie zaskoczył. Minęłam go łukiem jak mi się wydawało dyskretnie, byłam prawie pewna, że sikał. Nie obejrzałabym się gdyby nie zawołał. -Znam cię! Pamiętasz mnie?-pokręciłam głową. Wtedy zdjął okulary. Nie zapomniałabym tego uśmiechu… Policjant! Był po cywilnemu, z kolegą (młodym lekarzem) wybierali się na pobliski szczyt. Posiedziałam z nimi kilkanaście minut. Rozmawiałam głównie z chłopakiem, bo policjant zainteresował się moją nawigacją.- Gdyby inni wędrowcy taką mieli nie musielibyśmy ich tu codziennie szukać. Z tym się nie zgubisz nie musisz wcale schodzić z gór, zawróć i idź prosto na zachód, wzdłuż grzbietu Gór Kantabryjskich. Tam są piękne, nieznane tłumom ścieżki. Wierzyłam mu, ale naprawdę musiałam do sklepu. Czułam się głupio tłumacząc, że muszę zjeść, że za chwilę skończy mi się gaz, że w Oseja de Sajambre nie ma wafli ryżowych i owsianki, a następny sklep byłby za 100km. Przemyślałam to, godzinami gapiłam się na mapę. Ja też wcale nie chciałam schodzić z gór. I oczywiście szybko tego pożałowałam. Jeszcze jakiś czas po rozstaniu szłam ponad morzem chmur, potem już w chmurach w wilgotnej mgle. Taka jest północ, nie spodziewałam się niczego innego, ale myśl o słońcu na południu gór wracała, i gryzła.
Zjadłam jajecznicę w schronisku. Weszłam na zatłoczony szlak prowadzący w stronę jeziorek, minęłam je nawet nie widząc tafli wody. Była blisko, kilka razy słyszałam plusk fal, z obrzydzeniem minęłam parking- monstrum i odbiłam na żółty szlak do Coreo. Tak, jak opowiadał policjant był pusty i całkiem ciekawy pomimo mgły. Mijał dawne kopalnie, biegł szybem schodził po drewnianych drabinach, długo wlókł się zupełnie płaskim bagnem (skąd pewnie byłby wspaniały widok gdyby nie mgła), za szosą zgubił się w podmokłych łąkach, w chaszczach, kępkach liściastych lasków, w stromym pofałdowanym terenie. Przez chwilę widziałam z góry Covadongę. Szłam polną drogą gdzie schował się w samochodzie strażnik parkowy ( i jak mi się zdaje udawał, że tam pracuje). Rozbiłam namiot już poza terenem parku. W lasku, który być może był kiedyś sadem. Było tam mikroskopijne źródełko, była trawka, prawie zupełnie płaska i była mgła, przez którą wszystko zamokło.
Rano ostrzygłam się scyzorykiem. Odkąd wyruszyłam minęły już dwa miesiące i grzywka zaczęła mi wpadać do oczu. Nosiłam wielki kapelusz kupiony w Torli, prawie go nie zdejmowałam, więc fryzura wydawała mi się całkiem nieważna.
Ja też kiedyś, w wieku pięciu lub sześciu lat, dokonałem auto postrzyżyn. Oj mina mojej babci, a później mojej mamy bezcenna. Natomiast fryzjerka gdy mnie zobaczyła, a jej zadaniem miało być ostrzyżenie mnie w taki sposób, żeby mój wygląd choć trochę przypominał człowieka, marudziła przez cały czas świadczenia usługi. 🤯😉😁
Dobrego nowego roku!
chyba nie byłam aż tak radykalna jak Ty, bo w Cangas zapomniałam, że się ostrzygłam, łaziłam bez kapelusza i nikt się jakoś nadmiernie nie gapił. W momencie strzyżenia najbardziej zajmowała mnie kwestia biodegradowalności włosów. Konkretnie: zabrać czy zostawić… I najgorsze, że nie pamiętam co zrobiłam. Było coś kuszącego w myśli, że przydadzą się na gniazda, wzbogacą glebę…
W strzyżeniu (się, koleżanki, syna) scyzorykiem jest magia ;-) Wciąż zdarza się praktykować, jak upał dokucza na wędrówce…
Pozdrawiam!
:) wszystkiego dobrego!