Cangas de Narcea
Myliłam się co do widoku, ten który się pojawił rano okazał się jeszcze piękniejszy niż wieczorny. Na wschodzie słońce rozświetliło łańcuch wysokich gór. Próbowałam rozpoznać szczyty, musiałam koło nich przecież przejść, ale nic nie wyglądało znajomo. Być może wcale nie były tak wysokie, może Kordyliera Kantabryjska opadała do morza skalista aż do samego dołu i to co widziałam to miejsca, w które odszedł mój szlak? Planowałam do niego powrócić w Cangas de Narcea. Tymczasem nadal szłam granią. Opadała łagodnie w kierunku morza chmur. Na jednej z przełęczy wynurzył się z niej konny mężczyzna z gromadką psów, być może jechał odwiedzić swoje krowy. To nie był znakowany szlak, musieli być zdziwieni moim widokiem, ale nawet psy minęły mnie bez komentarza.
Schodząc zanurzałam się stopniowo w chmurze. Grzbiet kordyliery skręcał na południe w stronę Portugalii, a ponieważ szłam wprost na zachód oddalałam się od niego coraz bardziej. Czym niżej tym było mniej dziko. Wrzosowisko zastąpiły pastwiska, drogę dzieliły barierki dla krów, rury ułożone ponad wgłębieniem. Zwierzęta musiały się ich bardzo bać. Przy jednym z takich przejść zastałam jałówkę z jednego stada i wpatrzonego w nią tęsknie byka – sąsiada, który jednak nie odważył się sforsować przejścia, więc stali niczym Romeo i Julia muskając się pyskami przez druty.
Przed klasztorem l’Acebu wyszłam na asfalt. Parking był pełen, kawiarnie też dość zapchane, siadłam na zewnątrz. Był stamtąd wspaniały widok na góry ponad morzem chmur. Kawa smakowała jak trzeba, w kaplicy zamiast wody święconej stał żel do dezynfekcji rąk. Schodziłam do Cangas de Narcea po miedzach i polnych dróżkach, niżej szlakiem. W dolinie dusił się upał, sklepy były nieczynne, bo siesta więc zaszyłam się w barze Domowe Obiady Elviry. Byłam jedynym gościem i panie nakarmiły mnie tak, że z trudem udało mi się ruszyć z miejsca. Góra pysznego jedzenia za 10 euro. Zajrzałam szybko do sklepu i ruszyłam szosą w kierunku GR 109. Podejście było długie i asfalt szybko mnie znudził. Zanurkowałam w labirynt leśnych dróg, zanocowałam przy czyjejś zamkniętej bramie (był za nią pasterski szałas). Nocą przetoczyła się burza, ranek był wilgotny i mglisty. Znalazłam szlak, zgubiłam go w gąszczu orlicy, zeszłam skrótem, potem starą drogą dla mułów. Od Eirondu de Bisuju asfaltem. Przede mną wędrowała kobieta ze stadkiem krów. Dogoniłam ją i chwilę maszerowałyśmy razem. Przed mostem skręciła, a ponieważ krowy skusiła rzeka i nie zareagowały na wołanie z wprawą o jaką bym jej nigdy nie posądziła rzuciła swoim pasterskim kijem. Spadł precyzyjnie tuż przed mordą buńczucznego byczka, zwierzaki zgodnie ruszyły wzdłuż nurtu, widać na jakieś lepsze pastwisko.
Ja po namyśle rozwiesiłam namiot mokry od burzy i rosy. Na wzmiankę o nim kobieta pogroziła palcem, ale nie było w tym złości tylko żart. Wiadomo, nie wolno…
W Bisuju przeczekałam w barze deszcz. Kawa była tam wyjątkowo pyszna, a miejscowy chłopak opowiedział mi o asturyjskich spichlerzach. Prawo nakazuje właścicielowi utrzymanie ich, chociaż w dzisiejszych czasach nie są do niczego potrzebne. Zostało bardzo niewielu farmerów, a spichlerzy mnóstwo. I teraz trzeba je konserwować. Rozumiałam, że to może być kłopot, ale dzięki temu te drewniane budynki przetrwały i asturyjskie wsie zachowały swój tradycyjny charakter.
GR109 minął jeszcze dwie malutkie osady, przy kapliczce obstawionej figurkami świętych wisiała informacja o niedźwiedziach i rysiach. Szlak wspiął się na zalesione zbocze. Szłam piaszczystymi drogami, we mgle i deszczu, który z biegiem dnia narastał. Las był sadzony, iglasty i ciemny, rozjaśniony plamami kwitnących wrzosów.
Po południu wyszłam ponad drzewa. Pojawiły się zamglone widoki, minęłam piękne miejsce na biwak, trawę pod starymi sosnami, o pniach wypolerowanych przez krowie rogi, z wodą w wannie. Za rzędem wzgórz szlak zszedł z szutrówki w surowe skaliste zbocze porośnięte luźno starymi dębami. Gołoborza ciągnęły się aż do dna doliny, na którymś z zakrętów minęłam świeżą niedźwiedzią kupę.
Niżej dęby zastąpiły stare kasztany, przeszłam po kamieniach przez potok, już chętnie bym zabiwakowała, ale nie było tam nic płaskiego. Skały i krzaki. Podobnie nieprzyjazna okazała się opuszczona wieś. Płasko było tylko wewnątrz ruin, ale ich dachy i ściany wyglądały tak chwiejnie, że się nie zdecydowałam. Poza tym nie byłam sama. Pod owocującymi obficie drzewami kręciło się stado dzików. Jabłka były wspaniałe (zjadłam kilka) byłam pewna, że dziki nie zaprzestaną buszowania nocą.
Kiedy mijałam ostatni dom zapaliła się sodowa latarnia. Przez las zbiegał do rzeki stary beton. Lśniący od wilgoci, zasypany kasztanami i jabłkami. Za mostem stała kapliczka, wiedziałam o niej była zaznaczona na mapie, liczyłam że może się w niej uda schować, ale była zamknięta na kłódkę. Przygotowałam kolację pod okapem i w ciemności rozbiłam namiot na mokrej trawie. Za kratą migotała czerwona lampka.