Pontedeaume było spokojne i kolorowe. Przed miastem szlak przeciął dębowy lasek i zadbane piknikowe łączki, skąd z dumą usunięto inwazyjną trawę pampasową przywracając teren rodzimym roślinom. Minęłam jachtowy port, zjadłam sałatkę w knajpce na skraju centrum. Oprócz mnie była tam para pielgrzymów z Mołdawii i babcia z chłopcem przebranym za muszkietera, który dał wspaniały popis szermierki. Tak minął upał, a ja minęłam następny oficjalny nocleg na camino i popędziłam do kolejnego w Betanzos. Camino Ingles odbiegło od morza i chociaż nadal wędrowałam wzdłuż zatoki w zasadzie nie było jej widać. Betanzos to stare miasto w najgłębszym zakątku riasu- wąskiego rozlewiska przypominającego fiord i czasem tak nazywanego w przewodnikach. Morski fort, otoczony murami, zabudowany kolorowymi kamienicami, gęsty i ciasno upakowany jak zwykle na południu. Słońce już różowiało kiedy dotarłam do centrum i przystąpiłam do poszukiwania noclegu. W miejskiej albergue rezydowała podobnie gruba kobieta jak w Neda, i ona również od razu orzekła, że nie ma miejsc. Musiałam się skrzywić, bo pocieszyła- idź do Antonio. -Drugie drzwi w podziemiu za zakrętem brukowanej uliczki.
Zajrzałam. W dół prowadziły wąskie schodki, wnętrze piwnicy było duszne i ciemne. -Dobry wieczór, czy mogę gdzieś przenocować?- Oczywiście- skąd jesteś ?- z Polski- o to, jak moja synowa- miło mi -powiedziałam zbyt zaaferowana żeby się dobrze przyjrzeć. -Musimy poczekać, przyjdzie kolega i zaprowadzi cię do mieszkania, ja na pewno z tobą nie pójdę- Antonio wskazał na butlę z tlenem. Dopiero teraz zauważyłam, że pod nosem ma przyklejone rurki.- Covid? – spytałam. -Nie to się stało już wcześniej-Drobniutki staruszek uśmiechnął się łobuzersko- Zasłużyłem, miałam bujne życie. Pierwsze mieszkanie, które mi zaproponował pachniało pleśnią. -Nie mogę- zwróciłam klucz- jestem uczulona.-Nie szkodzi -podał kolejny, i mężczyzna którego wcześniej przywołał przez telefon bez słowa odprowadził mnie do następnego mieszkania. To było w porządku. Zrobiłam pranie i zmyłam z siebie żula z poprzedniej nocy. Postanowiłam już nie liczyć na camino i uciec z niego kiedy tylko się da.
Antonio miał wspaniały brytyjski akcent, jak mówił dlatego, że mieszkał na wyspach przez kilka lat. Śmiał się kiedy odmówiłam puchowej kołdry- To Polka- tłumaczył równie zdziwionemu koledze. Nakryłam się tylko prześcieradłem jak zwykle, ale noc rzeczywiście była chłodna, i musiałam wyciągnąć śpiwór. Nie zrozumiałam czemu staruszek dysponujący co najmniej kilkoma mieszkaniami, wynajętymi, bo słyszałam sąsiadów spędza resztę swojego życia w piwnicy, ale czułam w nim dumę. Pomimo choroby był samodzielny, pracował i chyba nawet lubił pielgrzymów.
Wieczorem zrobiłam zakupy, więc rano tylko wsunęłam klucz pod drzwi piwnicy (jak prosił Antonio) i długo byłam na szlaku sama. Pierwsi pojawili się Portugalczycy, sympatyczni zamienialiśmy po kilka słów na każdym przystanku- w barach, nad jeziorem przy stołach piknikowych. Równolegle szli dwaj Amerykanie- pomimo ogromnej ilości piw wciąż raczej trzeźwi i kilka par emerytów z Niemiec. Z biegiem dnia zostawali w rozrzuconych po wsiach nowych prywatnych gospodach, na pewno dużo lepszych niż oficjalne. Ostatni szlakowy znak, który widziałam nosił napis: „38 km do Santiago”. Doszłabym tam prawdopodobnie w jeden dzień, ale nie chciałam, nie musiałam i wciąż miałam szansę wrócić na wybrzeże i przejść większość ostatniej nadmorskiej ścieżki Camino los Fares. Zaczynała się w Malpica, jej początek niestety mi przepadł i teraz skręcając w leśną drogę na północny zachód myślałam jak uratować jak najdłuższy fragment i jak uniknąć asfaltu.
Wymyśliłam żeby pójść przez Cerceda. Google pokazywało tam kamieniste wzgórza wysokie na ponad 500 metrów. Wydawały mi się jakimś substytutem gór, więc oczywiście kusiły. Mapa.cz narysowała ślad, był na nim fragment znakowanego szlaku więc szłam nie spodziewając się żadnych kłopotów. Wokół zieleń, pogrodzone pastwiska, lasy, zwykle z eukaliptusów, czasem pojedyncze kępy rodzimych drzew. Było je słychać już z bardzo daleka, tylko na nich gromadziły się ptaki. Eukaliptusy wydawały się martwe, dziwacznie ciche bez świergotu, bez brzęczenia owadów. Pachnące cukierkami na chore gardło, przyjemnie, ale drażniąco. Pierwsza droga, na którą planowałam wejść była zagrodzona, nie przejęłam się tylko kliknęłam w inny wariant, mapa posłusznie dodała kilka kilometrów, nic strasznego. Szutrówka biegła wzdłuż wysokiego płotu. Była dziurawa, ale minął mnie jeden samochód. Rodzina z dziećmi, wydawali się bardzo zdziwieni i potem zastanawiałam się czemu nie stanęli, nie ostrzegli mnie. Musieli przecież wiedzieć co będzie dalej…
Droga dotarła do dna doliny. Las był wilgotny, zryty przez dziki, jednego nawet spotkałam przekraczając bród na strumyku. Za rzeką stał szlaban, niewysoki, więc przeszłam bez zastanowienia. Być może źle zinterpretowałam znak, może chodziło o zakaz wejścia, nie tylko wjazdu… Szłam według linii w nawigacji i nawet mi to nie przyszło do głowy. Niedługo, już za kilka minut miałam trafić na znakowany szlak. Nic mnie nie niepokoiło. Dosłownie kilkaset metrów przed moim celem drogę przegrodziła siatka wysoka na 2,5 metra obrzeżona kolczastym drutem. Ślad kół terenowego samochodu odciśnięty w piaszczystej nawierzchni zawrócił i skręcił na północ. Nie miałam wyboru, więc zrobiłam to samo. Z górki widziałam okropnie kopcące budynki jak wyczytałam na mapie spalarnię śmieci. Wagony, bocznice, kominy. Zapach nienatrętny, ale czułam się niepewnie jakbym weszła w bardzo skażone miejsce. Nie miałam ochoty na wodę, podejrzliwie patrzyłam na rośliny i ptaki (żyły!) i biegłam żeby jak najszybciej stamtąd wyjść. 5 godzin później zostawiłam za sobą kilkanaście kilometrów mylnych przejść i nieparzystą ilość pokonanych płotów, a moja sytuacja wyglądała identycznie. Mapa okazała się nieprzydatna. A to sugerowała wyjść na autostradę (na wysokim nasypie i ogrodzoną), a to przejść przez kanion z linią kolejową (o pionowych, kilkumetrowych ścianach), lub skręcić w wiadukt zawieszony 4,5 metra powyżej drogi. Ściemniało się już kiedy zobaczyłam opuszczone budynki kopalni na mapie zaznaczone jako „pazo” (myślałam, że to będzie pałac…). „Gdybym się nie odezwała za 2 godziny to znaczy, że się zgubiłam w kopalni”- napisałam na wszelki wypadek do Agnieszki i pokonałam kolejny płot- ósmy. Po prawej pokazało się skaliste jezioro, rozpoznałam je na mapie, po lewej dolina pełna rdzewiejących górniczych maszyn. Pod nogami wyczułam ścieżkę. – Ludzie tedy chodzą się kąpać – powiedział potem policjant w Cerceda- tam nie ma nic niebezpiecznego, kopalnia nieczynna od 5 lat, wykopy zalała woda, teren zdziczał.
Nie wiedziałam o tym pędząc w ciemności przez chaszcze i las. W kolejnym płocie była spora dziura, ostatni, był raczej dekoracyjny niż techniczny. Wyszłam na szosę i zobaczyłam dalekie światła wsi. Nadal roztrzęsiona podeszłam do najbliższego domu. Na podwórku pakowała się do samochodu dziewczyna zagadana z Azjatą, który wynajmował pokój u jej mamy. Mówił po angielsku i chyba to przesądziło. Z domu wyszedł mężczyzna, opowiedział jak był kiedyś w Polsce (pyszne jedzenie i tanie!), dostałam herbatę i wspaniałą tortilla de patatas. Pachniała tak, że jedna z pań wróciła po paletę jajek i zaczęła je smażyć dla wszystkich. Widziałam ich potem przez okno, roześmianych przy kuchennym stole. Chciałam rozbić namiot, ale panie zaproponowały kanapę w pralni. Sofa była krótsza niż ja, więc ostatecznie wybrałam podłogę, była tam też łazienka i woda, i czułam się świetnie, bezpiecznie.
Rano Aurora uparła się mnie podwieźć do miasta. To były 3 km, ale nie można było wędrować szosą, a szukając obejścia pewnie znów bym się zgubiła. Nie byłam pewna, może tym razem akurat nie, ale nie umiałam odmówić. Cerceda jest przemysłowa, pocięta roboczymi (też prywatnymi) drogami, liniami kolejowymi i autostradą, która odseparowała od miasta kilka wsi. Kiedy się żegnałyśmy przed sklepem, jeszcze nieczynnym spalarnia śmieci otulona poranną mgłą wyglądała zjawiskowo, jak zamek z bajki, przypadkiem wyposażony w kominy. Od miejsca gdzie nie udało mi się dostać na szlak dzieliły mnie może ze 2 kilometry…
Ładna blondynka z urzędu miasta nie wiedziała nic o zagrodzonym szlaku.-Tu nie ma nic ciekawego- upierała się pytana o kamieniste wzgórza. -Zupełnie nic -powtarzał za nią policjant podobny do Georga Cloneya i świadomy swojego uroku. – Zawiozę cię tam i pokażę- zaproponował aksamitnym głosem, a blondynka (która musiała być jego bliską znajomą, bo wcześniej podał mi jej numer telefonu) zrobiła się nagle bardziej oficjalna. -Oczywiście, świetny pomysł skoro jesteś AŻ tak uprzejmy- wycedziła słodko, a ja podziękowałam im grzecznie i uciekłam. Szybko znalazłam żółty szlak, opisany jako dzieło urzędu miejskiego w Cerceda i chyba zapomniany kilka lat temu sądząc po stanie zmurszenia znaków. Biegł szosą, więc nie było mi żal go zgubić.
Z wzgórz za Carballo było już widać linię wybrzeża. To były zupełnie nieturystyczne miejsca, wzbudzałam zainteresowanie przechodniów, zwykle martwili się czy się nie zgubiłam, bo przecież wiadomo, że jak pieszo to do Santiago. Na widok mojej starej błękitnej flaszki niesionej jeszcze z wybrzeża Katalonii barmanka podarowała mi butelkę z mineralną. Żal mi było wyrzucić błękitną. Wiedziałam, że muszę się przyzwyczaić, że zaraz koniec, ale szło mi to wyjątkowo opornie.
Natomiast nieźle poszło szukanie leśnych dróg, zagrzebałam się w nich tak, że z trudem wydostałam się znów na szosę, wypłaszając z niej zdziwionego dzika. Buszował w kukurydzy. Za Verdes nad rzeką mapa.cz widziała turystyczne schrony. Podejrzewałam, że to zbyt piękne, że zapewne znajdzie się w tym jakiś haczyk, ale pędziłam żeby nie zmarnować okazji.
-Byłaś w Verdes?- zdziwił się kilka dni później Manuel w Laxe. -Byłaś w tym małym zielonym raju? Przybiegłam tam już po zachodzie słońca. Różowe światło ozłacało sylwetki galicyjskich spichrzy, w dolinie widziałam samotny biały kościół pośród łąk. Ulice były ciemne, i puste, kiedy skręciłam nad rzekę zapaliły się sodowe latarnie zalewając wszystko poza kręgiem światła gęstym mrokiem. „Bar Refugio” głosił napis na ostatnim budynku.
-Przepraszam, czy „refugio” może oznacza nocleg?- spytałam uśmiechniętego starszego pana. Pokręcił głową, więc pobiegłam szukać schronów nad rzeką. Droga skończyła się przed kładką, rzeka wyła, pierwszy budynek był zamknięty na kłódkę. Wiedziałam, że może nie być jedyny, ale było tam tak ciemno, tak głośno, i tak wilgotno, że zawróciłam myśląc, że spytam o miejsce pod namiot przy barze.
Teraz staruszkowie byli przygotowani, wyciągnęli klucz do zamkniętego już na zimę budynku, odkręcili wodę i zaprowadzili mnie do pokoju zapchanego ustawionymi na sztorc materacami z przyjemną łazienką i kuchnią. Nie chcieli za to ani grosza. Wróciłam do baru żeby zamówić obiad, próbowałam za cokolwiek zapłacić, ale za jedzenie też nic nie wzięli. Oprócz mnie przyszła jeszcze para spóźnionych gości, przedstawiono im mnie jak gdybym była kimś ważnym i sławnym. To był wspaniały wieczór, wspaniali ludzie. Malutki osobny światek- rajskie Verdes.