Próg doliny był stromy, ale kolejny już mniej. Czym niżej tym częściej pojawiały się tundrowe roślinki, godzinę dalej szłam już po zielonym. Kiedy tylko skończyły się skały weszłam w błoto. Ścieżka była śliska jak masło i wywracając się (naprawdę było trudno uniknąć) celowałam w jagody lub w bażyny (byle nie w błocko!). Byłam ubrana w nieprzemakalne spodnie i pelerynę, owocowy sok ściekał rozcieńczany przez deszcz, błoto pewnie by tak szybko nie zeszło.
W brzózkach, które pojawiły się niżej znalazłam kilka czerwonych koźlaków (fajnie, bo nie miałam nic na kolację). Do chatki nie było już bardzo daleko, do zmroku zostało jeszcze z pół godziny, więc bez pośpiechu opychałam się jagodami, wyciskałam (w ustach) sok z bażyn, zatrzymywałam się przy kępach borówek, już dość dojrzałych. Chatka powinna leżeć nad rzeką, ale początkowo jej nie zauważyłam. Nie dlatego, że była malutka, była zbyt duża! Nie tak sobie wyobrażałam samoobsługowe schronisko. Wielki nowoczesny budynek był pełen ludzi. Szkolna wycieczka i jeden wędrowiec, jak ja- Niemiec. Początkowo usłyszałam, że wszystko zajęte, ale znalazło się ostatnie wolne łóżko. A potem, jak często w miejscach gdzie pełno ludzi też resztki jedzenia pozostawione przez poprzedników. Owsianka, olej, cukier, herbata. Wystarczyło mi na kolekcję i na śniadanie, zwłaszcza, że miałam też warzywa i grzyby. Troszkę zabrałam na potem.
Rano pogoda się poprawiła. Wycieczka ruszyła w dół (mieli gdzieś podstawiony autobus) ja również, choć nie bardzo wiedziałam gdzie iść. Niemiec powiedział, że wszystkie schroniska aż do Hardangervidda są pozamykane ze względu na polowanie na renifery. Widział to (zanim znikł internet) w aplikacji. Zablokowano możliwość rezerwacji i płacenia. Wszystko to miało się zacząć już dzisiaj i potrwać przez dwa tygodnie. Szliśmy w przeciwne strony i nie wiem na co się zdecydował. Ja miałam niewielki wybór (no i nie miałam aplikacji, więc w zasadzie mogłam nic nie wiedzieć). Musiałam do szosy. 30 km (w obie strony od miejsca gdzie przecinał ją szlak) leżały miasteczka, a w nich sklepy. Liczyłam, że uda mi się złapać stopa. Innego pomysłu na zdobycie jedzenia nie miałam, w chatkach były samoobsługowe sklepiki, ale się ich bałam.
W piękną pogodę ponure góry, które przecięłam wczoraj również wyglądały przepięknie. Moja ścieżka wznosiła się łagodnie wzdłuż rzeki. Mijałam kipiące zielenią laski, bujne łąki i śliczne letnie domki (przerobione ze starych chatek). Chatka DNT też była takim starym gospodarstwem. Wisiała na niej kartka, że jest zamknięta, ale była otwarta, a wewnątrz wcale nie było myśliwych (myślałam, że schroniska zamknięto właśnie dla nich, i że z nimi się jakoś dogadam). Kiedy dumałam co teraz zrobić przyszedł chłopak z psami tak zmęczony, że się przewrócił pod drzwiami. Oświadczył, że skoro w górach jest polowanie, to tu będzie nam najbezpieczniej. I pewnie miał rację.
Rano spotkałam kilka grup myśliwych. Dziwili się bardzo na mój widok, ale dopiero się zjeżdżali, nie słyszałam ani jednego strzału, może dlatego, że pogoda znów się popsuła. Wiało, padało, było bardzo zimno. Szlak wspinał się i schodził w skalistym poszarpanym terenie, w niższych partiach rosło sporo karłowych drzew. Zupełnie inny krajobraz niż wczoraj. Na największej rzece był most, ale nie na szlaku i nie na mapie, więc trzeba było o nim wiedzieć. Ja przegapiłam. Wyżej zrobiło się bardzo zimno. Skryłam się w przedsionku prywatnej, zamkniętej chatki, a pogoda zaczęła się poprawiać. Po zmroku chmury się rozwiały. Rano na moment błysnęło słońce i miałam nadzieję, że tak już zostanie. Byłam wysoko, miałam daleki widok na wszystkie strony. I myśliwi zapewne też, bo słyszałam strzały. Wydawało mi się, że to z kilometr, może nawet po drugiej stronie jeziora, ale i tak przyśpieszyłam na tyle, na ile dałam radę w skałach. Nie miałam nic jaskrawego poza chustką, byłam ciemnoszara i nieco się tego polowania bałam. Za przełęczą strzały ucichły, ale skończyła się też dobra pogoda. Chmury opadły, po górach snuły się kłęby burej mgły, deszcz nasilał się i kiedy zobaczyłam Haukelisetter była już prawdziwa ulewa. Rzeki wezbrały, błoto rozmiękło tak, że wpadałam do kostek, ociekające trawy i krzaki ocierały mi się o spodnie i rękawy. Szlak kluczył wokół jeziora i choć szosa była naprawdę blisko długo nie miałam jak do niej dojść. Byłam mokra, obłocona. Asfaltem płynęły mętne strugi. Próbowałam machać w prawo i w lewo, ale nikt nawet na mnie nie spojrzał. Ciężarówki opryskiwały mnie świeżym błotem, w końcu poddałam się i pomaszerowałam do schroniska.
Wielkie, przy szosie myślałam, że będzie bardzo drogie (a nie było), że może trzeba mieć rezerwację-a znów znalazło się wolne łóżko. Ostatnie, miałam szczęście. Tym bardziej, że przydzielono mnie do domku gdzie imprezowała grupa członków klubu ze Stavanger, świętując swoją 25 rocznicę. Bardzo się oczywiście zdziwili (sądzili, że mają cały dół dla siebie), panie zaproponowały zamianę łóżek (przeniosłam się do pokoiku na górze), po czym zostałam poczęstowana obiadem, który ugotowali! Był pyszny. Ryż z warzywami i z mięsem. Ogromna porcja.
W maleńkiej jadalni na piętrze też była elektryczna kuchenka, i choć nie było tam zlewu i wody to było bardzo przyjemne miejsce. W szafce znalazłam sporo jedzenia. Risotto, liofila, worek z mlekiem w proszku i pieprz. Ten ostatni zostawiłam i oczywiście potem żałowałam. W restauracji kupiłam 6 jajek na twardo i czekoladę. Deszcz padał przez całe popołudnie i noc, wspaniale było wziąć gorący prysznic, i fajnie było pogadać z ludźmi. Był weekend. W maleńkich pokoikach na piętrze bajkowych domków (jak baby jagi) zmieścili się jeszcze Belgowie (wprost z samolotu), Norweg, który przyjechał odwiedzić babcię i 6 rozbawionych pań z pokaźnym zapasem alkoholu. Wszyscy byli wyluzowani, weseli, też obsługa, naprawdę miła.
Nie wiedziałam, że to ostatnie takie schronisko. Hargandervidda to już teren klubu z Oslo, a to jak się okazało inny świat.