Południowa Norwegia pieszo cz14 Alvdal-Roros

Noc była bezchmurna i chłodna, namiot pokryła rosa, ale pod wspaniałym, błękitnym niebem, nie budziło to żadnych emocji. Wywiesiłam śpiwór na drzwiach drewutni, namiot na daszku toalety- trochę obciekł. Scenarzysta zwlókł się na dół akurat kiedy kończyłam śniadanie i poczęstował mnie czekoladą (do kawy, znalezionej we wspólnej szafce). Wędrując piękną, puchatą od chrobotków doliną, wzdłuż rzeki błękitnej jak na folderach z tropików, wśród złotych brzózek i jadowicie żółtych wierzb wypatrywałam reniferów z nadzieją, że ich tu nie ma, a jeśli są, że się skutecznie ukryją. Dla myśliwych były zdrowym mięsem, mówili że polują tak dużo, że wystarcza im to na cały rok. Łosie, renifery, ptaki. „Uciekajcie” mówiłam im w myślach, choć nie widziałam żywego ducha. W ten chłodny, krystaliczny poranek wszystko wydawało mi się piękne. Idealnie do siebie dopasowane, dokładnie takie, jakie powinno być. Myśl o huku wystrzału o ranach, panice, krwi była jak zadra, chciałam zapomnieć, ale mi nie pozwalała.

Ja też czułam się częścią tego świata. Bawiło mnie, że wtapiam się w jesienne kolory, że mój plecak prawie się nie różni od chrobotów, karimata jest tak samo żółta jak wierzby, skarpety uwieszone do plecaka błękitne zupełnie jak woda w strumieniu. Ja sama byłam ciemnoszara, bezbarwna, chyba że się ociepliło to wtedy oliwkowo zielona. -Nie możesz tak chodzić po górach- powiedziała mi po południu ciemnowłosa kobieta. Przyszła znienacka, właśnie otworzyłam schronisko i szukałam gniazdka. Szafka była pełna wymyślnych herbat, na kuchence gotowała się woda. -Napijesz się herbaty? – spytałam, a ona kiwnęła głową.

Opowiedziałam jej o spotkaniu myśliwych, o prysznicu, na którym mnie niemal nakryli, o wspaniałym białym od porostów płaskowyżu i mgle, w którą musiałam wejść schodząc w dolinę. Brzozowe laski aż kapały od złota, bagna były rude, jeziora gładkie jak lustra. Nie powiedziałam, że schodząc myślałam o tym, że zaraz dojdę do wsi i że gdyby to była Francja w dolinie znalazłabym przytulny bar, że podłączyłabym tam sobie telefon i powoli sączyłabym świetną kawę.

-Ja też nie jestem stąd- powiedziała kiedy jej podawałam kubek herbaty- jestem Francuzką- O mało się nie roześmiałam na głos.

Zajmowała się kempingiem, na którym stała też chatka DNT. Ktoś zamówił tu na noc domek i miał przyjechać, ale chyba się spóźniał. Nie zdążyłam dogotować zupy, kiedy uznała, że czas wracać . – chodź- powiedziała- zabiorę cię do domu i dam ci odblaskowa kamizelkę. Nie możesz tak chodzić po górach, wtapiasz się w nie, a myśliwi jak to myśliwi dużo piją. Pojutrze zaczyna się sezon polowań na łosie, najedzie się ich mnóstwo, porobią sobie obozy w górach.

Moje rzeczy były porozrzucane po chatce, telefon podłączony do ładowania- Zostaw- machnęła ręką- odwiozę cię.- Zabrałam tylko aparat.

Dom okazał się samotną farmą nad jeziorem. Dostałam kawę, poszłyśmy na spacer z psami. Córka kobiety (jak mogłam zapomnieć jej imienia!) Sophie i jej ojciec trenowali psie zaprzęgi przed zimą. Wyprowadziłyśmy szczenięta, które już troszkę podrosły, biegały za swoją mamą, taplały się w płytkiej wodzie i w błocie, ganiały Sophie w kajaku. Próbowałam je sfotografować, ale były szybkie. Stanęły dopiero kiedy wpadły w szybki strumień i jeden zamiast walczyć zaczął płakać. Szybko skomlały już wszystkie, największy mazgaj utknął na drugim brzegu. Nie przyszło mu do głowy żeby wrócić tak jak przybiegł. Trząsł się skulony w wysokich trawach aż panie wyciągnęły go za futro.

Czas leciał, martwiłam się, bo nie planowałam zostawać w chatce. Liczyłam że przejdę jeszcze z 10 km, w tą piękną pogodę mogłam przecież rozbić namiot (który zapomniałam wywiesić, więc nadal był mokry). Sophie zaproponowała żebym zanocowała w jej domku na drzewie. Był wspaniały, zbudowany bardzo wysoko, podobno do oglądania zachodów słońca nad jeziorem. Patrząc na niego pomyślałam, że jestem zmęczona. że nie zaszkodzi mi taki krótki dzień. Ostatecznie nocowałam w chatce pod lasem. Była przeznaczona na wynajem, pięknie urządzone, wyposażona w skarby-: chustki do nosa, oliwę z oliwek, dobrą herbatę. Ponieważ do wieczora nikt jej nie wynajął była wolna i mając wybór wolałam ją niż domek na drzewie. Łóżko, kuchenka z gazem, to wszystko były wspaniałe rzeczy i nie umiałam ich sobie odmówić.

Pojechałyśmy do DNT po mój plecak, zjadłyśmy tort, który został po gościach. Słońce zaszło jaskrawo pomarańczowo. Po zmroku Sophie i jej tata jeździli quadem zaprzężonym w psy. Próbowałam to sfotografować i nie byłam z siebie zadowolona.

Wyszłam przed świtem. Pogubiłam się zaraz za wsią i wracając natknęłam się na samicę łosia z młodym. Słońce wzeszło w wąskiej szczelinie chmur. Złote, jaskrawe światło przesunęło się po prawie bezlistnych drzewach, podświetliło od spodu chmurę czy mgłę i znikło. Zaczął padać deszcz.

Podchodziłam na płaskowyż lasami, łączyłam fragmenty szlaków i ścieżki. Trochę kluczyłam, zwłaszcza w bagnach łatwo się było pogubić. Las był gęsty, mokry. Cieszyłam się, że wysuszyłam namiot. Suchy- to skarb. Gwarancja wygodnej nocy. Nie dowierzałam kiedy niebo znów się oczyściło. Brzózki błysnęły złotem, tundra czerwienią. Wiało i pogoda zmieniała się wielokrotnie. Nie wiedziałam czego się spodziewać. W dolinie minęłam kolejną chatkę DNT, nawet tam nie zaglądałam. Kawałek dalej odkryłam przyjemną wędkarską wiatkę. Stała na brzegu rzeki. Za nurtem zieleń pochłaniała drewniany dom. Trzciny, czy wysokie trawy we wnętrzu zza okien wyglądały jak doniczkowe kwiaty. Moja ścieżka przecięła most. Za rzeką musiałam porzucić znaki. Tuż pod granią wypatrzyłam na mapie chatkę. Nic o niej nie wiedziałam, ale miałam nadzieję, że jest otwarta. Wdrapałam się na płaskowyż gąszczem, leśną drogą i ścieżką, na której nawet były kopczyki. Chatka była widoczna z daleka. Tak do niej biegłam, że zapomniałam nabrać wody. To był mały, ładnie wykończony domek, bez gazu. Dwa łóżka z miękkimi materacami, stół, 4 krzesełka. Idąc po wodę tak się rozgrzałam, że już nie musiałam rozpalać, choć było drewno. Zapadł błękitny zmierzch. Kładłam się właśnie, kiedy usłyszałam ruch klamki. Kobieta z psem zajrzała i się wycofała. -Wejdź- zamachałam- nie chcę przeszkadzać- powiedziała skracając mocno psią smycz. Jasna, włochata suczka wcisnęła się szybko pod stół. -Herbaty?- zapytałam- Mam wodę, garnek i gaz, to nie problem- podziękowała i wyjęła termos. Była jedną z właścicieli chatki. Zbudowała ją lokalna społeczność, a że powstała na wspólnej ziemi prawo nakazywało żeby była otwarta. Podziękowałam pomimo tego jej, nie prawu. Było jej miło. Jeszcze bardziej kiedy opowiedziałam, że ludzie chwalą tutejszą lokalną szkołę. -Coś takiego!- uniosła brwi-a ja jestem jej dyrektorką!

Wyszła z latarką już prawie w ciemności. Zaczął padać deszcz. Poranek też był bury i mętny. Z grani nie widziałam niczego poza mgłą, rozwiało się w połowie zejścia z drugiej strony. Na północy pojawiła się „góra trzech mórz” o której mi opowiadał myśliwy. Pożałowałam, że już tam nie pójdę. W Roros skręcałam na południe. Nie przyszłabym nawet i tu gdyby nie to, że skończyło się lato, przestał pływać prom na jeziorze Femunden, a obejść je od południa było mi szkoda. Ominęłabym Park Narodowy Femundmarka pełen bezpłatnych leśnych chatek. Czegoś takiego nie miałam zamiaru przegapić.

W Roros zrobiłam zakupy, umyłam włosy na stacji kolejowej. Poczytałam troszkę w internecie. Zanim zdecydowałam się wyjść pogoda znów bardzo zmętniała. Na tle burych chmur zabytkowe górnicze miasteczko wygadało jak scenografia z horroru. Choć było na swój sposób piękne. Niezeszpecone ani jednym nowym domem, surowe, drewniane i skromne pobudowane na pokopalnianych hałdach w zakolu rzeki.

Share

Południowa Norwegia pieszo cz13

Ochłodziło się, ale nadeszły słoneczne dni. Nowość. Nie wierzyłam, że to potrwa długo, dotąd mi się jakoś nie zdarzało, więc jak zawsze kiedy jest taka możliwość spróbowałam dotrzeć do wiatki. Te położone najbliżej wcale mi się nie spodobały. Były na widoku, przy szosie. Do kolejnej, która lepiej rokowała miałam 6,5 kilometra, bardzo pod górę. Pobiegłam. Leśna droga (która zimą była narciarskim szlakiem) skończyła się półtora kilometra przed wiatką. Szlak wszedł w bagno, zawahałam się i założyłam kalosze. Być może mogłam pójść bliżej jeziora, chyba była tam suchsza piesza ścieżka. Nie zauważyłam jej, zapadał zmierzch, uciekał mi ognisty blask zachodu i zamiast popatrzeć na mapę ruszyłam wzdłuż narciarskich znaków. Mijały wiatkę z daleka, dobrze, że ją zauważyłam. Z tyłu budyneczek wyglądał jak ładna chatka z przodu okazał się zadaszeniem. Ławeczka była zbyt wąska żebym się na niej wyspała, nie było podłogi. Musiałam rozbić namiot na mokrej glebie. Wędkarska wiatka, nie dla hikerów.

Jedyny plus, że zjadłam na siedząco. Zanim skończyłam wzszedł księżyc i choć to nie było jakieś spektakularne miejsce, zwykłe jezioro przy lesie, było tam pięknie. Podobnie rano. Spokojnie, cicho. Ścieżka trudna, mylna, podmokła, w końcu ją porzuciłam i poszłam bagnem w kierunku widocznej na mapie wsi i drogi. Co jakiś czas trafiałam na tyczkę, wydawało mi się, że trawy są miejscami powygniatane. Nie było żadnych innych znaków. Za grzbietem trafiłam na kilka domów, już chyba opuszczonych po lecie. Dolinę zalewało morze mgły. To mi się trafiało coraz częściej, prawie codziennie, a pomimo tego cieszyło. Mgła falowała, kiedy się w niej zanurzałam stawała się półprzezroczysta, rozświetlona słonecznymi promieniami. Drzewa, trawy były obwieszone kropelkami, lasy magiczne. Wieś i szosa leżały na granicy chmury. Zajrzałam do kościoła był zamknięty, więc usiadłam na wilgotnej ławeczce na cmentarzu. Była tam woda i choć ludzie się nieco gapili było mi tam bardzo wygodnie. Lepsze miejsce na lunch byłoby troszkę wyżej. Na zboczu leżało małe muzeum, stara kilkusetletnia gospoda. Dopiero teraz zorientowałam się, że idę jakimś pielgrzymkowym szlakiem. Drewniane zabudowania Tylldalen Bygdetum wyglądały pięknie w strzępkach mgły. Zajrzałam przez okna, wewnątrz ustawiono krosna. Niewiele więcej dało się obejrzeć tym razem. Być może kiedyś ktoś to otwiera, wszystkie napisy były po norwesku, więc niewiele zrozumiałam.

Szlak był niespodziewanie dziki. Próbowano przywrócić jego oryginalny, historyczny przebieg, ale ścieżka pozarastała, osypały się stromizny, niektóre fragmenty pożarła droga. Na grzbiecie wyszłam na miękką gruntówkę, świeżo naprawianą przez ekipę z traktorem. Przy drodze leżało kilka letniskowych wsi, szlak starał się je omijać, zwykle bagnami, i gdzieś tam go ostatecznie zgubiłam.

Od skihytte (zimowego schroniska, które teraz było zamknięte) szłam szlakiem DNT. Wspiął się na wspaniałe połoniny. Złote światło zachodu rozlało się po chrobotkach, zapłonęły pojedyncze brzózki. Daleko w dolinie zaczęła się zbierać mgła. Szukałam idealnego miejsca, przekonana, że może będzie zorza, ale albo było nierówno (kamieniście, za stromo), albo mokro, albo nie było nigdzie pitnej wody. Z rozpędu przeszłam chyba z 10 km aż noc zastała mnie na kolejnym wzniesieniu. Postawiłam namiot prawie na ścieżce (i tak nikt oprócz mnie nią nie chodził). Padłam i nie obudziłam się o północy. Nie wiem nawet czy coś przegapiłam.

Grzbiet opadł do kolejnej doliny. Idąc na wschód przecinałam wszystkie pasma gór i co chwilę wchodziłam i schodziłam. Nie zawsze szlakiem, tu też się pogubiłam, weszłam w wilgotne chaszcze, w bagna i w błoto. Znaki znalazły się na przeciwległym zboczu, szukając ich trafiłam na łany borówek, tu nisko wspaniale dojrzałych i słodkich i wielkiego, ciężkiego borowika. Ugotowałam go prawie od razu (bo nie chciało mi się go nosić), jak tylko udało mi się przedrzeć bliżej rzeczki. Była szybka, spieniona pozarastana, wracając na ścieżkę (a to było tylko kilkanaście metrów!) znów się zgubiłam. Trudno. Taki dzień.

Łatwiej było na wzgórzach, na otwartej pustej przestrzeni. Ścieżka prowadziła do chatki. Z daleka widziałam wieś, a w niej samochód. Bałam się tłoku, ale domek DNT był wcześniej i był pusty. Szybciutko, zanim się ochłodziło nagrzałam wody i wylałam ją na siebie przed progiem. Tylko zdążyłam narzucić na gołe ciało chustkę (która bywa moim wędrownym ręcznikiem) kiedy usłyszałam motor. Uciekłam i prawie się kompletnie ubrałam zanim do drzwi doczłapało dwóch myśliwych z plecakami. Były ciężkie, niedopięte, szli z nimi tylko kilkanaście metrów od samochodu. Brzęknęły butelki, wysypało się mnóstwo jedzenie. Młodszy z panów wyszedł z latarką w krzaki rozbić namiot, ja postawiłam swój na podwórku, drugi z mężczyzn został na noc w chatce i zanim się wybrałam spać poczęstował mnie piwem. Był scenografem filmowym, opowiadał mi o swojej pracy i o tych górach. Od niego wiem, że w pięknej starej wsi za oknem narodziła się mleczarska firma Tine. To tu zaczęto skupować mleko od okolicznych farmerów, więcej i więcej, aż powstał potentat na skalę kraju. Że spod góry, która leży niedaleko spływa woda do trzech różnych mórz: Północnego, Norweskiego i Bałtyku. I że miejscowa szkoła, do której chodzą teraz jego dzieci ma wyższy poziom od tej, do której chodziły w Oslo, zanim się przeprowadzili na wieś. Rano zajrzałam do chatkowej książki żeby zobaczyć z kim miałam przyjemność, ale panowie się nie wpisali.

Share
Translate »