Południowa Norwegia pieszo cz4 Sudalsheine

Próg doliny był stromy, ale kolejny już mniej. Czym niżej tym częściej pojawiały się tundrowe roślinki, godzinę dalej szłam już po zielonym. Kiedy tylko skończyły się skały weszłam w błoto. Ścieżka była śliska jak masło i wywracając się (naprawdę było trudno uniknąć) celowałam w jagody lub w bażyny (byle nie w błocko!). Byłam ubrana w nieprzemakalne spodnie i pelerynę, owocowy sok ściekał rozcieńczany przez deszcz, błoto pewnie by tak szybko nie zeszło.

W brzózkach, które pojawiły się niżej znalazłam kilka czerwonych koźlaków (fajnie, bo nie miałam nic na kolację). Do chatki nie było już bardzo daleko, do zmroku zostało jeszcze z pół godziny, więc bez pośpiechu opychałam się jagodami, wyciskałam (w ustach) sok z bażyn, zatrzymywałam się przy kępach borówek, już dość dojrzałych. Chatka powinna leżeć nad rzeką, ale początkowo jej nie zauważyłam. Nie dlatego, że była malutka, była zbyt duża! Nie tak sobie wyobrażałam samoobsługowe schronisko. Wielki nowoczesny budynek był pełen ludzi. Szkolna wycieczka i jeden wędrowiec, jak ja- Niemiec. Początkowo usłyszałam, że wszystko zajęte, ale znalazło się ostatnie wolne łóżko. A potem, jak często w miejscach gdzie pełno ludzi też resztki jedzenia pozostawione przez poprzedników. Owsianka, olej, cukier, herbata. Wystarczyło mi na kolekcję i na śniadanie, zwłaszcza, że miałam też warzywa i grzyby. Troszkę zabrałam na potem.

Rano pogoda się poprawiła. Wycieczka ruszyła w dół (mieli gdzieś podstawiony autobus) ja również, choć nie bardzo wiedziałam gdzie iść. Niemiec powiedział, że wszystkie schroniska aż do Hardangervidda są pozamykane ze względu na polowanie na renifery. Widział to (zanim znikł internet) w aplikacji. Zablokowano możliwość rezerwacji i płacenia. Wszystko to miało się zacząć już dzisiaj i potrwać przez dwa tygodnie. Szliśmy w przeciwne strony i nie wiem na co się zdecydował. Ja miałam niewielki wybór (no i nie miałam aplikacji, więc w zasadzie mogłam nic nie wiedzieć). Musiałam do szosy. 30 km (w obie strony od miejsca gdzie przecinał ją szlak) leżały miasteczka, a w nich sklepy. Liczyłam, że uda mi się złapać stopa. Innego pomysłu na zdobycie jedzenia nie miałam, w chatkach były samoobsługowe sklepiki, ale się ich bałam.

W piękną pogodę ponure góry, które przecięłam wczoraj również wyglądały przepięknie. Moja ścieżka wznosiła się łagodnie wzdłuż rzeki. Mijałam kipiące zielenią laski, bujne łąki i śliczne letnie domki (przerobione ze starych chatek). Chatka DNT też była takim starym gospodarstwem. Wisiała na niej kartka, że jest zamknięta, ale była otwarta, a wewnątrz wcale nie było myśliwych (myślałam, że schroniska zamknięto właśnie dla nich, i że z nimi się jakoś dogadam). Kiedy dumałam co teraz zrobić przyszedł chłopak z psami tak zmęczony, że się przewrócił pod drzwiami. Oświadczył, że skoro w górach jest polowanie, to tu będzie nam najbezpieczniej. I pewnie miał rację.

Rano spotkałam kilka grup myśliwych. Dziwili się bardzo na mój widok, ale dopiero się zjeżdżali, nie słyszałam ani jednego strzału, może dlatego, że pogoda znów się popsuła. Wiało, padało, było bardzo zimno. Szlak wspinał się i schodził w skalistym poszarpanym terenie, w niższych partiach rosło sporo karłowych drzew. Zupełnie inny krajobraz niż wczoraj. Na największej rzece był most, ale nie na szlaku i nie na mapie, więc trzeba było o nim wiedzieć. Ja przegapiłam. Wyżej zrobiło się bardzo zimno. Skryłam się w przedsionku prywatnej, zamkniętej chatki, a pogoda zaczęła się poprawiać. Po zmroku chmury się rozwiały. Rano na moment błysnęło słońce i miałam nadzieję, że tak już zostanie. Byłam wysoko, miałam daleki widok na wszystkie strony. I myśliwi zapewne też, bo słyszałam strzały. Wydawało mi się, że to z kilometr, może nawet po drugiej stronie jeziora, ale i tak przyśpieszyłam na tyle, na ile dałam radę w skałach. Nie miałam nic jaskrawego poza chustką, byłam ciemnoszara i nieco się tego polowania bałam. Za przełęczą strzały ucichły, ale skończyła się też dobra pogoda. Chmury opadły, po górach snuły się kłęby burej mgły, deszcz nasilał się i kiedy zobaczyłam Haukelisetter była już prawdziwa ulewa. Rzeki wezbrały, błoto rozmiękło tak, że wpadałam do kostek, ociekające trawy i krzaki ocierały mi się o spodnie i rękawy. Szlak kluczył wokół jeziora i choć szosa była naprawdę blisko długo nie miałam jak do niej dojść. Byłam mokra, obłocona. Asfaltem płynęły mętne strugi. Próbowałam machać w prawo i w lewo, ale nikt nawet na mnie nie spojrzał. Ciężarówki opryskiwały mnie świeżym błotem, w końcu poddałam się i pomaszerowałam do schroniska.

Wielkie, przy szosie myślałam, że będzie bardzo drogie (a nie było), że może trzeba mieć rezerwację-a znów znalazło się wolne łóżko. Ostatnie, miałam szczęście. Tym bardziej, że przydzielono mnie do domku gdzie imprezowała grupa członków klubu ze Stavanger, świętując swoją 25 rocznicę. Bardzo się oczywiście zdziwili (sądzili, że mają cały dół dla siebie), panie zaproponowały zamianę łóżek (przeniosłam się do pokoiku na górze), po czym zostałam poczęstowana obiadem, który ugotowali! Był pyszny. Ryż z warzywami i z mięsem. Ogromna porcja.

W maleńkiej jadalni na piętrze też była elektryczna kuchenka, i choć nie było tam zlewu i wody to było bardzo przyjemne miejsce. W szafce znalazłam sporo jedzenia. Risotto, liofila, worek z mlekiem w proszku i pieprz. Ten ostatni zostawiłam i oczywiście potem żałowałam. W restauracji kupiłam 6 jajek na twardo i czekoladę. Deszcz padał przez całe popołudnie i noc, wspaniale było wziąć gorący prysznic, i fajnie było pogadać z ludźmi. Był weekend. W maleńkich pokoikach na piętrze bajkowych domków (jak baby jagi) zmieścili się jeszcze Belgowie (wprost z samolotu), Norweg, który przyjechał odwiedzić babcię i 6 rozbawionych pań z pokaźnym zapasem alkoholu. Wszyscy byli wyluzowani, weseli, też obsługa, naprawdę miła.

Nie wiedziałam, że to ostatnie takie schronisko. Hargandervidda to już teren klubu z Oslo, a to jak się okazało inny świat.

Share

Południowa Norwegia pieszo cz3 Bykleheine-Ryfylkeheine

Po deszczowych dniach widok błękitnego nieba zadziałał jakbym się czegoś napiła. Wszystko wydawało mi się piękne. Łaty śniegu, pojedyncze, już ostatnie letnie kwiaty, dzikie, poszarpane urwiska, gdzie wprawdzie były znaki, ale nie było ścieżki. Nawet bród. Znów weszłam w poszarpany skalisty teren. W słonecznym świetle wcale mi się nie wydawał ponury, tylko powolny. Z trudem pokonałam kilka kilometrów. Szosa odległa o 100 wydawała się leżeć na końcu świata, jednak jedzenie, którego już prawie nie miałam przypomniało mi się dopiero kiedy zgłodniałam. Szlak opadał akurat bardzo stromo. Nie było nawet gdzie usiąść, więc schodziłam aż pojawił się daleki widok i przez obiektyw zobaczyłam coś co musiało być wykonane ręką ludzką. -Droga?- pomyślałam- drogi prowadzą do ludzi- wrócił slogan, który lubi mi się czasem przypominać jak mantra, choć gdzie dokładnie prowadziła ta, nie wiedziałam. Nawet jej nie zauważyłam na mapie. Zanim do niej dotarłam musiałam przejść przez głęboką dolinę, ominąć jezioro i bagno, zlekceważyć dwa szlaki prowadzące do chatek i przebić się w stronę ogromnej zapory grząską łąką. Tama była obsypana głazami i wyglądała jak wrota do innego świata. Pod nią jak gdyby nigdy nic pasły się owce. Rzeczka, która się wysączała z odpływu była cieniutka jak rów melioracyjny, a zaraz za nią zaczęła się piaszczysta droga, która wyżej przeszła w spękany asfalt. Był oczywiście szlaban. Nie było śladów ludzi. Teraz dokładniej przyjrzałam się mapie. 25 kilometrów asfaltu wzdłuż ogromnego sztucznego jeziora Blasjo, a dalej chyba jakaś inna droga. Nie wnikając w szczegóły, bo już było za późno na zmianę decyzji ruszyłam moim najszybszym „szosowym” krokiem. W skałach, na czarnym szlaku przechodziłam co najwyżej 15 km przez cały dzień. 25 kilometrów na równym i twardym pokonałam w jedno popołudnie. Zachmurzyło się, ale widoczność nie była bardzo zła i pędząc wypatrywałam na przeciwległym brzegu jeziora dwóch pominiętych (słusznie czy nie) chatek. Jedną było chyba widać. Choć mogła też być prywatna, bo na takie też tu czasem trafiałam. Na moim brzegu też powinnam znaleźć schron (nie DNT, ale jak sądziłam otwarty), tylko nie leżał przy samej szosie i kiedy mijałam dolinkę gdzie można by do niego skręcić dopiero dochodziła 5, więc wolałam jeszcze kawałek przejść, a najlepiej uciec z tej drogi. To było bardzo dziwne miejsce. Sztuczne jezioro zalało wysoki płaskowyż. Z wody wystawały tylko gołe skały. Niemal nie było zieleni, nawet bażyn, które lubię sobie co jakiś czas podskubać. Nawierzchnia była spękana, na poboczach leżały zwały starego śniegu, góry przecinała linia z prądem. W połowie stał zamknięty budynek, jeszcze dalej spotkałam natrętne owce. Nie umiałam ich odpędzić, wlekły się za mną, trącały pyskami. Być może czuły się tam samotne. Ja też miałam dziwne wrażenie obcości, bycia poza miejscem i czasem. Może przez monotonię otoczenia, czy niedostosowanie odludnej dziczy i szosy. Wydawała się niepotrzebna, nieużywana od czasu zbudowania zapór (na ustawionej przy jezdni tablicy wyczytałam, że Blansjo to cały system tam, że przepadły pastwiska dzikich reniferów, woda przecięła szlaki, którymi wędrowały od wieków). Tyle asfaltu, tyle wyszarpanych buldożerami skał… Rozumiałam, że to dla „czystej energii” z wody, ale wcale nie wydawała mi się niewinna. To tak wielka ingerencja w krajobraz, w Ziemię.

Znów przeszłam szlaban i zaczęły się pojawiać ślady ludzi. Miejsce po ognisku, łódź, maleńki, niestety zamknięty domek. Rozbiłabym już namiot, ale okrutnie wiało, nie miałam się za czym schować. Wiązałam pewne nadzieje z chatką zaznaczoną na jednej z moich map. Nie była DNT, ale myślałam że może jest otwarta i pewnie była, bo natknęłam się na 3 samochody. I to mnie odstraszyło. Nie poszłam tam. Kilka kilometrów dalej powinna się skończyć widmowa szosa. Myślałam, że po prostu pojawi się inna, albo szlak, ale wyrósł przede mną tunel. Surowy, wydłubany prowizorycznie w skałach, nieoświetlony i długi tak, że nie widziałam drugiego końca. Opadał. Jakiś czas szłam korzystając z resztki światła odbitej w odblaskowych światełkach po bokach. Ale skończyły się i nic już przed sobą nie widziałam. Za późno, już w zupełnej ciemności wygrzebałam z plecaka latarkę. Tunel na wprost mnie był niedokończony, lub może nieskończona była tylko droga, bo czułam powiew. Trasa, która dostały się tu samochody skręcała pod kątem prostym. Dlatego światełka zgasły…. Szłam po omacku aż daleko pojawiło się blady poblask . Odetchnęłam wychodząc na powierzchnię, ale to był tylko króciutki kawałek. Na brzegu jeziora, zgadywałam, że musiało leżeć znacznie niżej niż Blasjo stał betonowy budynek elektrowni, a szosa wpadała w kolejny tunel. Wydostałam się na wolność z kilometr dalej. Wąski asfalt opadał wzdłuż rzeki. Widziałam już skraj płaskowyżu, na który musiał wdrapywać się mój szlak. Kilka kilometrów dalej leżało schronisko DNT, ale zapadał zmrok i wiedziałam, że do niego nie zdążę.

Długo szukałam miejsca na namiot, wszędzie było nierówno i kamieniście. Wszędzie wiało, w końcu rozbiłam się pod stromizną, choć zwykle unikam takich miejsc. To nie pomogło. Wichura szarpała mną przez całą noc, odciągi poluzowały się, namiot sflaczał i przez to łopotał jak żagiel. Tropik obijał mi się o twarz, potrącał stopy. To była chyba najgorsza noc tej jesieni. Nie gotowałam nawet herbaty rano. Spakowałam się uważając żeby niczego nie stracić i już kilka minut później poczułam pierwsze krople. Było mi zimno. Już wyjeżdżając z domu czułam nadchodzące przeziębienie, ale czegoś takiego się nie spodziewałam. Męczyły mnie napady kaszlu, straciłam głos, nieustannie musiałam odchrząkiwać. Starałam się trzymać jak najdalej od ludzi, ale to schronisko nie było samoobsługowe. A przynajmniej tak je zaznaczono na mapie. I nie było wcale aż tak blisko, niby 6 km, ale przecież nie po szosie. Płaskowyż był jednym wielkim rumowiskiem, ciemne, ponure zalane deszczem skały i dziwne, omszałe poszarpane szczyty wokół. Na ich tle Strandallen wyglądało jak obrazek. Grupka odmalowanych niedawno czerwonych domków, łany śnieżnobiałej wełnianki, jaskrawa zieleń. Kiedy szukałam wejścia zamachał do mnie przez okno mężczyzna. To było duże schronisko, z liczną obsługą. Mieli nawet własną piekarnię. Zamówiłam jajecznicę, to chyba jedyna potrawa serwowana bez względu na porę dnia. Podłączyłam telefon do ładowania. Pan schroniskowy poczęstował mnie wodą, przeczytał prognozę pogody (deszcz) i pozwolił użyć swojego satelitarnego telefonu żeby wysłać do domu wiadomość (sam to zaproponował). Miałam przecież zejść do sklepu w Bykle, a tam jest sieć. To był bardzo sympatyczny człowiek, nie miał jedzenia na sprzedaż, ale znalazł dla mnie bezglutenowy chleb, i bułkę i jak mi się wydaje wcale mi tego nie doliczył do rachunku. To w każdym razie była najtańsza jajecznica jaką zjadłam w schronisku DNT. Kosztowała 150 koron i musiała mi wystarczyć na kilka dni. Niosłam ogromny zapas suszonych warzyw (na 2 miesiące), ale to prawie nie ma kalorii, no i trudno się pożywić suchymi buraczkami w środku dnia. Tak czy siak bardzo się tym nie martwiłam, przekonana, że wszystko się uda. Jak zawsze w górach.

Panowie z obsługi grzecznie mnie pośpieszali, mówili że do kolejnego schroniska (tym razem chatki) jest dość daleko, ale miałam jeszcze w pamięci 35 km z poprzedniego dnia i wyszłam dopiero po 12. Padało. To musiał być kolejny czarny szlak. Kiedy tylko wdrapałam się troszkę wyżej zieleń znikła. Chmury odcięły daleki widok, wbiłam się w labirynty skruszałych skał. Oznakowanie było jakie było, a może to ja je przegapiałam we mgle. Kilka razy utknęłam na jakiejś półeczce i musiałam skakać. Z niewysoka, ale z plecakiem skacze się źle. Kilka razy zawracałam. Tyle tam było stawków do obejścia, tyle krótkich, ale męczących podejść i zejść. Może po prostu byłam słaba przez kaszel. Z biegiem dnia zaczęłam tracić nadzieję, że gdzieś dojdę, a spać w tym oślizłym skalnym piekle nie chciałam. Zresztą gdzie?

Szlak wznosił się ledwo dostrzegalnie. W wąskiej jak korytarz przełączce utknął śnieg. Początkowo bałam się, że kalosze mi się na nim obsuną, ale choć był bardzo zlodzony trzymały się. Trudniej było na grani, kluczyłam po po nadtapianych śnieżnych mostach, skakałam z głazu na głaz, właziłam w dziury pod nimi i gubiłam szlak. I tak od nowa. Aż szlak zaczął wreszcie opadać i zobaczyłam meandrującą rzekę we mgle. Daleko w dole. Po między nią, a mną leżał płat zbitego firnu, ale już się go teraz nie bałam.

Share
Translate »