Reunion z północy na południe wyspy.

Nie wyrabiałam się ostatnio z blogiem, narobiło mi się zaległości. Na Reunionie byliśmy w listopadzie 2024 z Jackiem i Dorotą świętując okrągłe urodziny moje i Jacka.

Tekst ukazał się w Magazynie Góry. W galerii na koniec jest mnóstwo zdjęć, ale nie umiałam sobie ich odmówić.

Jako dziecko rysowałam mapy samotnych wysp. Poziomice wznosiły się od razu stromo, kolory, jak to na mapie żółkły i pomarańczowiały. Ideał powinien był być niewielki, taki żeby dał się przejść pieszo w kilka dni, zasobny w tropikalne owoce i wodę, w części pustynny, w części zalesiony. Klimat łagodny, zwierzęta niegroźne i małe. Wokół bezkresny ocean. To wszystko zostało w strefie marzeń, kiedy dorosłam pociągały mniej egzotyczne góry.

Czas leciał i na moje konto wpłynęła pierwsza w życiu emerytura. Przedziwnie egzotyczna rzecz, dość obrzydliwa, więc postanowiłam się jej niezwłocznie pozbyć. I tak znalazłam się w samolocie do Saint Denis. Z góry Reunion wyglądał jak moje dziecięce rysunki. Samotna góra na błękitnym oceanie. Piękna, przyjazna. Niby Afryka, ale w Unii Europejskiej, waluta też dobrze znana -euro, połączenia telefoniczne jak we Francji (w teorii, bo w praktyce Internet mi nie zadziałał), opieka lekarska, zwyczaje, transport publiczny, europejskie. Klimat łagodny, brak chorób i niebezpiecznych zwierząt. Do tego sieć pieszych szlaków z najdłuższym, biegnącym z północy na południe GRR2. Przyleciałam z parą przyjaciół, dla oszczędności kupiliśmy tylko jeden bagaż, nie mieliśmy nawet podręcznych. Po rozpakowaniu go nasze drogi się rozeszły.

Choć GRR2 zaczyna się u podnóży gór wyszłam z wybrzeża. Dobrze było popatrzeć na szare fale, powdychać wilgoć i sól. W spokojny niedzielny poranek muzea na głównej ulicy były chłodne i puste. Obrazy Impresjonistów, wymieszały się moim zmęczonym długim lotem umyśle z fotografiami nocnych walk kogutów, kilkusetletnie drzewa w ogrodzie botanicznym zlały ze straganami pełnymi tropikalnych owoców. Wystraszyłam się, że zapomniałam wody, ale przy wyjściu na szlak był kran. Panie otulone powiewnymi szatami (takie noszą tylko uciekinierki z sąsiedniej francuskiej wyspy-Majotty) zaprosiły mnie na kurczaka i pieczone banany. Przebiegł mi drogę kameleon. Dopadł mnie deszcz. Nocowałam w altance na miejscu piknikowym i do pierwszego schroniska dotarłam dopiero rano. Dorota z Jackiem (którzy tam podjechali) wracali właśnie z Roche Ecrite, znanej z fantastycznego widoku, rozczarowani, była gęsta mgła. Na Reunionie poranki zwykle bywają piękne, a popołudnia deszczowe. Długa bardzo ostra grań prowadząca do Dos d’Ane była jednym z najpiękniejszych miejsc na szlaku, pomimo tego, że cały czas szłam w chmurze. Tropikalny las wyglądał bajkowo, zaznaczone na mapie miejsca biwakowe nie kusiły, nie było wody. W poszukiwaniu kranu doczłapałam do wsi, sprzedawca w sklepie polecił mi niezaznaczoną na mapie altankę w parku przy urzędzie miejskim. Przez całą noc wydzierały się stada kogutów, rano dostałam sms od Doroty, wracali do Saint Denis po namiot. Szlakowe schroniska (gite), na które liczyli były już zarezerwowane, przyjechaliśmy w zbyt popularnym momencie, w listopadzie we Francji jest sporo wolnych dni i na wyspie niestety był tłok. Jak wielki zorientowaliśmy się dopiero następnego dnia, pierwsze dwa odcinki szlaku szczęśliwie były mniej popularne.

Ja też się wybrałam do miasta, wolny dzień bardzo się przydał, tuż przed wyjazdem upadłam na kolano i noga mi spuchła. A wyspa była pełna stromizn. Zejście z Dos d’Anne do Cyrku Mafate uchodziło za jedno z trudniejszych, rzeczywiście było tam kilka łańcuchów. Na dole pierwszy raz zobaczyłam helikoptery. Jeden za drugim zniżały się z ładunkiem, odlatywały też objuczone. Do cyrku nie prowadzi żadna droga, jedzenie, wszystko czego potrzebują mieszkańcy i turyści lata, odlatują też odpadki i śmieci. Huk silników nie ustał w zasadzie przez cały dzień. Potęgowały go ściany wąwozu tak pięknego, że się zgubiłam i zamiast się wdrapać na zbocze wraz z GRR2 zapędziłam się za daleko i wracając (inną drogą)  nadłożyłam z 10 kilometrów. Nie żałowałam, widoki z kanionu były wspaniałe, poza tym była tam woda i nie musiałam jej dużo nieść.

Liczyłam na to, że spotkam przyjaciół w Aurere, ale był tam ogromny tłok, znikła telefoniczna sieć i dopiero kilka dni później dowiedziałam się, że Dorota upadła i uszkodziła kolano. Nocowałam na ślicznym kempingu. Przez cały kolejny dzień szłam przez cyrk. Szlak pełen roznegliżowanych ludzi, często biegaczy kluczył, opadł tysiąc metrów by przekroczyć znaną mi już rzekę, i znów wdrapał się na przeciwległy stok. Był taki upał, że zboczyłam w kierunku malutkiej wsi, bo na mapie wypatrzyłam tam kran. Panie przy piknikowym stoliku dawały znaki, że pryska, ale było mi wszystko jedno, odkręciłam i wylałam sobie wodę na głowę. Musiałam posiedzieć w cieniu, żeby minęła fala duszących mdłości. Ruszyłam pod wieczór. Orangers podobnie jak wszystkie osady w Cyrku Mafate zbudowali niewolnicy zbiegli z plantacji trzciny cukrowej. Ta wieś była jednak malutka, kemping zupełnie pusty, byłam sama. Właściciel pozwolił mi gotować w kuchni, zaprosił mnie nawet na naleśniki, a rano przyniósł mi marakuję z ogrodu. Być może z powodu wyrzutów sumienia, choć to raczej nie była jego wina. Stolik na, którym położyłam telefon do ładowania był mokry. Aparat zalał się i przestał działać. Zostałam bez mapy i bez kontaktu ze światem. Przez cały dzień szłam kierując się tylko oznakowaniem w terenie. Nie było idealne i kilka razy się pogubiłam, zwłaszcza, że przebieg szlaku był nieintuicyjny. Znów zeszłam na samo dno kanionu żeby w straszliwym upale wdrapać się po rozgrzanych skałach na drugi brzeg. Czułam swąd topiącej się karimaty, byłam spieczona jak burak. Podobnie wyglądała para, która mnie minęła- w przeciwieństwie do mnie nie ubrana w długie spodnie i długi rękaw, a wręcz rozebrana jak do kąpieli. Współczułam im. 

Tym razem  rozbiłam namiot na środku wsi. To miejsce wskazał mi właściciel baru. Były tam piknikowe stoliki, prywatność zapewniła wieczorna mgła. Nikt mnie nie niepokoił. Nouvelle to stolica Mafate. Rano minęłam urząd i szkołę. Malutkie szkoły były też w innych wsiach. Słyszałam, że uczęszcza do nich po kilkoro dzieci. Były też malutkie kościółki. Wszystko podobnie jak domy, gite i sklepy  zbudowane z arkuszy falistej blachy. Otoczone owocowymi drzewami. Łanami kwiatów. Pomarańcze, które kupiłam w jednej z osad były tak słodkie, że zjadłam je wraz z białym miąższem, a na koniec dojadłam też pomarańczowe resztki skórki (bo nie wiedziałam gdzie je wyrzucić). Też były słodkie. Reunion mierzył się z plagą szczurów i liczne tablice zakazywały wyrzucania jedzenia. Francuscy turyści chyba bardzo się tym nie przejmowali. Widziałam jak rzucają ogryzki w krzaki. Pobocza ścieżek dosłownie zasypały papiery. Białe, toaletowe. Były ich tysiące, leżały wszędzie. Brzydziły mnie, podobnie jak objuczone piwem helikoptery i cały ten monstrualny, masowy biznes, w sercu parku narodowego.

Ostatnią wsią w cyrku Mafate jest Marla. Tu było już troszkę mniej gite, a więcej zwykłych domów. Widziałam krowy i kozy. Było też chłodniej. Z La Breche był wspaniały widok w tył na Mafate, ale sąsiedni cyrk- Cilaos tonął w chmurze. Zejście strome i długie, dość zatłoczone. Las magiczny, żółte brody porostów, białe kwiaty wydawały się świecić we mgle. Szlak zbiegł do asfaltowej szosy. Było tam miejsce piknikowe, zupełnie puste. Deszcz zgęstniał, więc rozbiłam namiot przy altance, podobnie jak to zrobiłam wcześniej. Nie spodziewałam się, że do nocy wypełni się każde płaskie miejsce. Gąszcz namiotów! Wszyscy przyjechali samochodami. Nie byli zmęczeni jak ja, mieli zapasy, alkohol. Hałasowali i nie mogłam spać. Kiedy ucichli przyjechała jeszcze jedna para. Rozbili się tuż obok mnie. Odgłosy seksu nie dały mi zasnąć do rana.

Odcinek szlaku prowadzący kanionem był zamknięty ze względu na obryw. Musiałam obejść szosą do GRR1. Cilaos wyglądało pięknie w porannej mgle. Zrobiłam zakupy, odważyłam się podładować telefon (w kościele były dostępne gniazdka). Czasem działał, a czasem się niestety zawieszał. Złapałam jakiś strzęp wiadomości od Jacka, nie udało mi się odpowiedzieć. Do wieczora wdrapałam się do miejsca gdzie mapa zapowiadała wodę. Rzeczywiście było tam źródło. Była też przestronna wiatka,  nauczona doświadczeniem poprzedniego dnia odeszłam od niej jak najdalej. Szlak z Cilaos na Piton de Neiges uchodzi za jeden z najbardziej popularnych na wyspie. Nie miałam żadnych wątpliwości, że to prawda Ilość papierów toaletowych zbijała z nóg, najwięcej było ich za altanką. Kilkaset metrów kwadratowych poszycia iglastego lasku- doszczętnie białe! Na jedynym wygodnym płaskim miejscu stał namiot. Od niego też odeszłam jak najdalej, kto wie co się tam będzie działo w nocy. Rozbiłam się w krzakach dużo niżej, a zjeść wróciłam do wygodnej altanki. Myślałam, że namiot jest pusty, że czeka na kogoś, kto się wybrał na szczyt. Wyglądał jak wszystkie na wyspie- najtańszy kupiony w Decathlonie przy lotnisku. Bardzo się zdziwiłam widząc, że ktoś z niego wychodzi, jeszcze bardziej kiedy rozpoznałam Jacka! Z kolanem Doroty było źle, noga spuchła i nie chciała się zginać. Mojej już się poprawiło, więc oddałam przeciwbólowe. Spędziliśmy w altance miły wieczór. Noc była krótka i głośna. Już po północy pojawiły się pierwsze grupy w drodze na szczyt. Znów nie udało mi się wyspać.

Większe nadzieje wiązałam z wierzchołkiem wyspy. Noc na 3000 metrów jest zimna i nie spodziewałam się tam tłumu namiotów. Przyszłam wcześnie. Przytachałam z biwaku 6 litrów wody. W schronisku można było ją tylko kupić (5 euro za litr), na mapie też nie widziałam jej nigdzie aż do Bourg Murat. Na przełęczy było jeszcze zielono, czym wyżej tym bardziej kamieniście. Szczyt goły, surowy, skalisty widoki długo zasłaniała mgła, przetarła się dopiero przed wieczorem. Miejsca biwakowe były rozrzucone po całej grani, wysprzątane i otoczone murkami. Wybrałam dość odległe od szczytu. W sąsiednim skryła się para z Berlina (uśmialiśmy się z tego bardzo, nie dość że Szczecin i Berlin są blisko, to jeszcze wcześniej mieszkali w gite z Dorotą i Jackiem). Zachód słońca był wspaniały. Chmury darły się na okolicznych szczytach, pojawiło się widmo Brokenu. Noc chłodna, wietrzna, ale nie zmarzłam. Pierwsi ludzie przywlekli się na długo przed świtem i każdy kolejno świecił latarką na mój namiot. Fakt, był inny i nie pochodził z Decathlonu. Niestety jest dość przezroczysty i błyski mnie budziły.  Wstałam i sfotografowałam wąż latarek. Ciągnęły się przez kilka kilometrów! Świt był łagodny, różowy, mniej dramatyczny niż zachód. Z góry widzieliśmy całą wyspę.

Musiałam wrócić do szlaku. Tuż za schroniskiem zapamiętałam sporą kałużę. Nabrałam wody (do przefiltrowania). GRR2 długo szedł granią, krawędzią cyrku, zanim opadł wraz z błotnistą rzeczką. To była tak wielka zmiana, że aż poczułam się oszołomiona. Pusto i prawie żadnych papierów!

Zejście było zawiłe i długie, szybko pojawiła się mgła. Znów wędrowałam magicznym lasem. Bardziej czułam niż widziałam skraj urwiska, brnęłam w błocie, przeciskałam się przez gęste gałęzie. Tuż za Piton Tortue wyszłam poniżej chmur. Las znikł i pojawiły się pastwiska. Rozbiłam namiot na szlaku, blisko wodopoju dla krów. Mogłam pójść jeszcze kawałek dalej, ale woda to luksus, a wiedziałam, że za mną nie idzie już nikt oprócz Niemców. Doszli chwilę przed zmrokiem. Chłopak był słaby, czymś się struł. Oddałam mu lekarstwa na żołądek. Poszli do szosy z nadzieją na stopa do Bourg Mourat. Ścieżką to wcale nie było blisko. Jej przebieg nie pokrywał się ze śladem z mapy.cz. Doszłam do centrum wczesnym przedpołudniem wreszcie wyspana i wykąpana (w poidle). Pan w barze gdzie wpadłam na jajecznicę ostrzegł żebym zabrała dużo wody. Nerwowo przeszukałam mapę. Nic. Nie było już nic aż do wybrzeża! Ani źródła, ani kranu, ani stawu. Trochę mnie to zbiło z tropu. Nie miałam siły dźwigać więcej niż 7 litrów. Jedyne pocieszenie to schronisko, gdzie pewnie można będzie coś kupić. Za miastem wędrowałam miedzami, wśród chaszczy na zboczach małych wulkanów. Nadeszła mgła, potem deszczyk. Znalazłam łączkę na skraju urwiska. Był tam ślad po ognisku i wspaniały poranny widok w dół.

Szlak kilkukrotnie zbliżał się bardzo do szosy. Minął miejsce piknikowe- Piton Textor, cysternę strażacką (żeby pobrać z niej wodę trzeba by mieć cienki wężyk, taki jak dla camelbaku, długi przynajmniej na metr- ja nie miałam) i kapliczkę. Z grani przy Plateau des Bazaltes był daleki widok na dolinę. Opadała na wschodnie wybrzeże. Zejście strome, potem długi pylisty marsz przez stare piaszczyste pole lawowe. Tuż przed schroniskiem (do którego trzeba by z kilometr zboczyć) dopadły mnie roje spragnionych meszek. Myślałam, że mnie zjedzą żywcem! Zamiast na wulkan pobiegłam dalej szlakiem i zwolniłam dopiero na parkingu. Tu lekko wiało, więc mogłam oddychać. Pomyślałam, że trzeba przeliczyć wodę i z przerażeniem odkryłam, że zostało mniej niż dwa litry. Drogowskaz wskazywał 18 kilometrów do gite. Zejścia, a to mnie najbardziej męczyło. Nie było szans żebym zdążyła przed nocą. Tymczasem podjechały dwa samochody. Grupka starszych Francuzów zbierała się do powrotu w doliny. Odważyłam się wykorzystać radę pana z baru. Podeszłam i spytałam czy nie mają może niepotrzebnej wody. Mieli resztki. Zlali mi je wszystkie do butelki- mniej niż litr. – Tam podejdź- wskazali kolejny samochód. Młodzi umięśnieni mężczyźni, biegacze mieli w bagażniku 15 litrów w dużych baniakach. Wzięłam 2 litry. Wycieczka odetchnęła z ulgą. Przed odjazdem oddali mi też dużo słodyczy (których nie potrzebowałam, miałam co jeść). Podziękowałam, bo byli bardzo mili. Baton energetyczny, orzechy i obtoczone w kryształkach cukru galaretki- pyszne.

Zejście początkowo łagodne, biegło skrajem urwiska ponad świeżym, jeszcze niezarośniętym polem lawowym z widokiem na czynny wulkan- Piton de la Fournese, który tego roku akurat nie dymił. Surowe, gołe czarne zbocza wyglądały nieprzyjemnie i wcale mnie nie kusiły. Potem dowiedziałam się, że Dorota i Jacek wybrali się na krater z przewodnikiem i byli zadowoleni. To przynajmniej rozwiązało im problem wody. Ta, którą dostałam wystarczała na kolację i śniadanie, więc się nie śpieszyłam. Po drodze widziałam mnóstwo wspaniałych kwiecistych łączek, miękkich trawek, balkoników z dalekim widokiem. Minęłam je i potem było mi żal. Ostatnie możliwe płaskie miejsce tuż przed stromizną było żwirowe i malutkie wciśnięte pomiędzy kolczaste krzewy i skały. Z pobliskiego krateru miałam wspaniały daleki widok w dół, aż na ocean. Słońce zaszło jaskrawo i tak też wstało. Zejście było długie i strome. Bez ścieżki. Skakałam po zarośniętych płatach lawy, wśród gęstej kolczastej roślinności. Minęłam jeszcze więcej małych kraterów. Czym niżej tym było cieplej. W lesie dusił się potworny upał. Musiałam zejść 2000 metrów zanim pojawiła się droga. Za jej zakrętem leżała gite Base Valle. Ledwo się tam dowlekłam. Pierwsze, o co poprosiłam to woda. Wylałam ją sobie na głowę. Pan schroniskowy pokazał mi gdzie jest prysznic. Byłam mu niezmiernie wdzięczna. Kilka minut pod zimnym strumieniem trochę pomogło, ale musiałam przesiedzieć z godzinę, wypić, ochłonąć. Przed wyjściem zmoczyłam sukienkę. Południe wyspy było gorące, prawie bezwietrzne i duszne. Schodziłam lasem porośniętym pnączami wanilii, wzdłuż kamiennego koryta rzeczki gdzie czaiły się roje komarów (a zdarza się, że przenoszą dengę). Były małe, podstępne, nie bzyczały, gryzły po cichu, na skórze nie pojawiały się bąble. Odstraszający spray użyty w tym ogromnym upale dusił tak, że mi się zbierało na mdłości. Odetchnęłam dopiero na wybrzeżu. Wielkie fale niosły ze sobą przyjemną wilgoć i tęcze. Niebo było nieskazitelnie błękitne. Nocą wcale się nie ochłodziło. Biwakowałam na gołej skale z widokiem na bezkresny ocean. Ziemia była tak ciepła, że czułam się jak na patelni, a bałam się spać obok namiotu, bo komary. Rano przeszłam jeszcze kilkanaście kilometrów szlakiem wzdłuż wybrzeża. Za Saint Philippe czarne bazalty wbijały się w spieniony ocean. Plaża (z zakazem kąpieli) lśniła od cytrynowych kryształków, lawowe pole porastały kolorowe porosty, wyżej pionierskie rośliny, paprocie, kwiaty. W tropikalnym wilgotnym i gęstym lesie gryzły komary. Na skraju lawy utkwił rdzewiejący wrak. Nie doszłam do Bois Blanc, nie dałam rady. Wdrapałam się lawowym polem do szosy. Krew z nosa poplamiła mi sukienkę. Machałam, ale nikt nie stanął. Turyści mnie omijali wzrokiem. Długo czekałam aż zatrzymał się miejscowy mężczyzna. Jechał na północ i choć chciałam wysiąść na pierwszym przystanku zawiózł mnie aż do Saint Benoit. Po drodze stanęliśmy kilka razy. Widziałam kościół cudem ocalony w morzu lawy i piękny wiszący stary most. Jadłam liczi świeżo zebrane z drzew. W Saint Benoit złapałam autobus z powrotem w góry. Wybrzeże było dla mnie zbyt gorące, musiałam się schłodzić.

Ostatni dzień na wyspie spędziłam na wspaniałym krótkim szlaku. Zbiegał wzdłuż wąwozu Takamaka. Był pusty, stromy i trudny. Górna część składała się z samych drabin. Było ich ponad 30. Z trawersu wysoko ponad dnem doliny widziałam kilka z kilkudziesięciu wodospadów. Na ostatnie, ponoć najwspanialsze się spóźniłam. Znów byłam na północnym wybrzeżu i przyszła popołudniowa mgła. Szkoda. Według męża, który był na Reunionie na kanionach to jedno z najpiękniejszych miejsc tej wyspy, choć mi wydawała się cała piękna.

Informacje: z Paryża latają tanie linie Corsair i French Bee. Lata też droższy Air France. Na wyspie jest dobry i tani transport autobusowy. Biwakowanie (dyskretne) jest dozwolone tylko nocą (jak w innych górach Francji), szlaki zadbane i oznakowane. W sklepach jest to samo co w Europie, w podobnych cenach, w sklepikach w Cyrku Mafate poza piwem są konserwy, rybki, fasolka. Bywają słodycze i chleb. W restauracjach i barach – pyszne kreolskie dania, raczej tanie. Prawie wszyscy turyści to Francuzi. Miejscowi to głównie Kreole. Jak wspomniał pan w jednej z gite: „mamy tu wszystkie kolory skóry i wszystkie religie, i nie mamy żadnych problemów”. I tak to właśnie wyglądało. Raj, bez przemysłu i z przestarzałym rolnictwem, zależny od importowanej żywności, utrzymywany przez Francję, ale szczęśliwy i piękny.

Trzeba by spędzić tam więcej czasu niż krótki urlop żeby móc go trochę lepiej zrozumieć.

Share

Sodra Kungsleden cz3-Salen

Szlak schodził, pogoda zmętniała. Już z kilometr za granicą parku narodowego trafiłam na gospodarczy las. Gdzieś w gąszczu pracowali drwale. Nie byłam pewna czy odgłosy zagłady drzew nie dobiegają też z doliny, z Norwegii. Na szczęście znów weszłam do rezerwatu przyrody. Skarsasfjallets był pozarastany i dziki. Ścieżka przecinała liczne potoczki, las był pełen martwego drewna, zbutwiałych pni. Mijałam łany wspaniałych paproci, kępy mchów. Zbierałam (już sflaczałe) jagody, trafiały się też resztki borówek. Było mnóstwo łochyń, ale starałam się po nie często nie sięgać. W kolejnej dolince leżała mała letniskowa wieś. Próbowałam wyrzucić chatkowe śmieci, ale nigdzie nie było kosza. Przed mostem na Goralven biwakowała rodzina z piątką nastolatków. Poczęstowali mnie kawą z termosu. Dzieci starały się wędkować. Wszyscy poza najmłodszą dziewczynką byli niscy, ciemnowłosi. Ojciec rodziny powiedział, że pochodzi z Chile, ale od niemowlęcia wychowywał się w Szwecji, był adoptowany. Nie spytałam, ale pomyślałam, że to musi być patchworkowa rodzina. Oboje partnerzy z własnymi dziećmi i mała (na oko niespokrewniona z innymi) bielutka Szwedka prawdopodobnie z poprzedniego związku poprzedniej partnerki… To było tak bardzo szwedzkie, zawsze mi się w tym kraju podobało. Zaczęło mżyć, pomimo tego tylko ja schowałam się w wiatce. Żadne z dzieci nie złowiło ryby, ale zabawa była najwyraźniej wspaniała i w końcu nawet najmłodsza (jak mi się zdawało nieco znudzona) poprosiła o przynętę i wędkę i dołączyła do reszty. Ponieważ spytali czy mogą mi jakoś pomóc, zostawiłam im torbę taszczonych z Fulufjelletu śmieci. Mieli samochód.

Za mostem znów weszłam w gęsty las. Chatka nie leżała daleko, więc nawet nie zmokłam. Była malutka, bez łóżek (zsunęłam ławki) z piecem i drewnem, ale nie rozpalałam. Było mi ciepło. Tylko po wodę było dość daleko, kilkadziesiąt metrów do strumienia.

Rano była taka mgła, że pomyliłam ścieżki. Zawróciłam, kiedy rozpoznałam piękne mrowisko, które chciałam sfotografować wieczorem, a było zbyt ciemno. Podchodziłam, teren znów zrobił się skalisty, las wyłysiał. Skały były mokre i śliskie, idąc ostrożnie przyglądałam się wspaniałym porostom, kolorowym jak egzotyczne rośliny, porozrastanym i starym. Musiały mieć już dziesiątki lat. Piękne były też pojedyncze drzewa. Karłowate, powykręcane.

Wiatr wzmagał się. Cieszyła mnie bliskość chatki. Była wielka, pusta i zimna, w szafce znalazłam trochę jadalnych resztek, na ścianie wisiała mapa z naniesionymi schronami. Miło było popatrzyć, że to nie koniec, że mogłabym minąć szosę i zejść do Salen lasem nie drogą. Fajna chatka. Tylko po wodę musiałam daleko wrócić. Aż do płytkiego rozlewiska. W siekącym deszczu to nie było nic przyjemnego.

Posiedziałam z godzinę, pogoda się nie zmieniła. Ubrałam się tak szczelnie jak umiałam i okazało się, że odkryty, wystawiony na lodowaty wiatr odcinek właśnie się skończył. Szlakowe znaki wprowadziły mnie w piękny kanion, pojawiła się bujna roślinność. Majestatyczne, czekoladowe (bo uschnięte) paprocie, jaskrawo rude krzaczki jagód, zsiniałe z zimna listki łochyń były jak dywan puchaty i kolorowy. Czym niżej tym więcej pokręconych drzewek. W skalnych rozpadlinach utworzyły się omszałe stawki, mgła zabrała mi daleki widok, a wzmocniła kolory. Było pięknie. Wspaniała późna jesień. Kiedy mijałam jeziorko deszcz zamienił się w mokry śnieg. Na podejściu znów dorwał mnie wiatr, ale ten już chyba ostatni fjell nie był długi, ścieżka opadła stromo w las. W wiatce siedziała para spacerowiczów. Dali mi buteleczkę z wodą, bo choć wszystko wokół ociekało, nigdzie nie było rzeczki czy źródła. Nawet głębszej kałuży (miałam filtr).

Planowałam zanocować w kolejnej chatce. Roztaczały się z niej dalekie widoki w tą pogodę mało użyteczne, ale liczyłam, że to się zmieni. Szłam powoli, myślałam, że nie trzeba się już nigdzie śpieszyć. A w chatce był zepsuty piec. Byłam mokra i zależało mi żeby się wysuszyć. 6 km dalej leżał kolejny schronik. Nie przy szlaku, ale niedaleko i byłam przekonana, że zdążę. Kiedy podchodziłam na grzbiet wiatr wyrwał dziurę w chmurach. Słoneczna plama musnęła dalekie rozlewiska wielkiej rzeki. Pomyślałam że muszę sprawdzić na mapie co to, ale oczywiście nie teraz, bo trzeba gnać.

Chmury rwały się wspaniale nad płaskowyżem, słońce zachodząc podświetlało mgłę. Nad rozlewiskami wyrosła tęcza. Zbiegłam ze wzgórza w samą porę, żeby dotrzeć do domku za dnia. Nie byłoby problemu i w nocy. Odbicie od szlaku okazało się szeroką kładką. Okrążała jeziorko. Chatka inaczej niż poprzednie była pomalowana wewnątrz i na zewnątrz. Na łóżkach leżały miękkie materace. W kącie stała maszynka do rozłupywania drewna. Z latarką wybrałam się do drewutni, a tam same grube kłody. Namęczyłam się okrutnie żeby pociąć je na nadające się do łupania odcinki. Zrobiło mi się tak gorąco, że większość szczapek została dla następców.

Zostawiłam też resztki jedzenia- torebkę suszonych buraczków, trochę włoszczyzny. Kiedy w lutym nocowała tam Agnieszka nie było już po tych warzywach ani śladu.

Wyszłam późno. Pogoda już się nie poprawiła. Padało. Pomimo tego planowałam zrobić duże zakupy i obejść wszystkie pozostałe chatki. Gdyby iść odpowiednio pokrętnie to mogłoby zająć nawet 3 dni. Zaraz za końcem Sodra Kungsleden powinna leżeć duża ICA. Już niemal widziałam te wszystkie smaczne rzeczy na półkach. Już czułam zapach… Może dlatego niemal wpadłam na dziewczynę z psem. Szczupła, ubrana kolorowo jak biegacze pomachała mi i poleciała dalej. Pies był mokry.

W deszczu minęłam okazałą bramę znaczącą początek szlaku. Parking był pusty, a i tak nie od razu zrozumiałam, że sklep nieczynny. Zamknięty, bo skończył się sezon. Poczułam się strasznie rozczarowana. Byłam głodna, od dawna jadłam przypadkowe resztki, miałam plany na kolejne dni…

Z braku innego wyjścia ruszyłam w stronę Salen szosą. Przeszłam z kilometr, kiedy zatrzymał się koło mnie samochód. Za kierownicą starsza kobieta, z tyłu pies.

-Nie poznajesz?- spytała zdziwiona- minęłyśmy się przecież rano na szlaku!

– Poznaję- wydukałam z opóźnieniem- tylko minęłam bardzo młodą dziewczynę…

Uśmiała się. Była nauczycielką wf, już na emeryturze. Biegała codziennie z psem, co najmniej 10 km. I chyba ta jej świetna forma, płynne ruchy spowodowały, że nie zauważyłam lat. Miała piękny uśmiech, czułam że jest tutaj szczęśliwa.

Odwiozła mnie na przystanek w Salen. Zjadłam, próbowałam odjechać stopem, dwukrotnie podwoził mnie ten sam autobus i dwukrotnie kierowca zbywał moją próbę kupienia biletu mówiąc- kolejnym razem. Skręcał do wsi, ja zostawałam na szosie i znów mnie nikt nie zabierał, lub zabierał na kilka krótkich kilometrów. Dotarłam tylko do Malung. Nie było połączenia do Goeteborga, autostop znów nie zadziałał. Pożałowałam, że nie pojechałam do Oslo, to byłaby ta sama droga. Szwedzkie połączenia nieodwołalnie prowadziły przez Sztokholm. Jak niepyszna poczekałam na autobus do Borlange (a mogłam tam bezpośrednio pojechać!). Przesiadłam się w inny jadący na południe i wysiadłam w Sater. W pobliskim rezerwacie wypatrzyłam na mapie chatkę. Szłam do niej nocą. Świecił księżyc. Nizinny las pełen wielkich liściastych drzew wydawał mi się przerażający i groźny. Pachniało wilgocią, butwieniem. Podobnie pachniała chatka, ale i tak bardzo mi się podobała. Malutka, staroświecko urządzona, pomalowana na jasne kolory. Deszcz stukał milutko w szczelny dach, szumiała rzeczka. Do szyb kleiły się wpół zgniłe opadłe liście osik. Ta inna „niegórska” późna jesień też była na swój sposób piękna. Spędziłam w rezerwacie cały dzień.

W Sztokholmie wsiadłam w nocny pociąg do Malmo. Przesiadłam się w podmiejski do Trelleborga i zdążyłam na nasz świnoujski prom. Poszło szybciej niż gdybym popłynęła do Gdańska i chyba nawet nie było dużo drożej. Ten pociąg był wyjątkowo tani, miał tylko siedzące miejsca i co zapowiadano na dworcu kilka razy nie było w nim żadnego jedzenia.

Moja wędrówka przez Skandynawię zajęła (tym razem) 2 miesiące. Od 10 sierpnia do 9 października. Nie wiem ile przeszłam kilometrów. I choć połączyłam punkty na mapie w ciągłą linię przez cały półwysep i dodatkowo dokończyłam ciąg szwedzkich gór, w mojej głowie rysowała się siatka możliwości. Wzdłuż, w poprzek i znikąd donikąd… Byłam zadowolona, że wystarczy mi ich na lata, może nawet (jeśli będę oszczędna) na zawsze. To jednak ogromny półwysep!

Share
Translate »