Armenia cz 15

Padało, uliczki wypełniało rozmiękłe błoto. Z trudem znaleźliśmy opadający we mgłę szlak. Na łąkach stała ruina cerkwi, niżej weszliśmy w ociekający las. Przecinając szosę zerknęliśmy w stronę pofabrycznych budynków, które nadal pokrywały sowieckie napisy. W jednym była mała restauracje, przyjemnie było się tam schować przed wilgocią i zjeść świeże, proste jedzenie. Ziemniaki, jajka. Nadal padało kiedy ruszyliśmy ostro pod górę. Ścieżka wspinała się po gołych skałach, gdyby nie znaki nie przyszłoby mi do głowy żeby w nie wejść. Szybko nam szło. Zlany deszczem kanion ze wstążką asfaltu malał w oczach, a jednak udało mi się odczytać nabazgrany na betonie tekst „Chwała Stalinu”. Na pewno nie kilkudziesięcioletni.

Podejście skończyło się tak nagle, że zgubiliśmy szlak. Z rozpędu wmaszerowaliśmy do sporej wsi. Ulicą spływały potoki błota, ludzie, zwierzęta kulili się pod okapami domów. Ja też wbiegłam pod najbliższy i ze stodoły wypełnionej ziemniakami w workach zamachała do nas kobieta. Żeby wejść głębiej i usiąść wygodnie. Jej córka zaproponowała kawę, wyciągnęliśmy czekoladę kupioną wprawdzie w Tbilisi, ale wedlowską, -Polska- powiedział z dumą Jose. Kobieta przyniosła świeżo upieczony chleb, domowy ser. Dosiadł się mąż. Kawa była w malutkich ozdobnych filiżankach, jak zwykle na Zakaukaziu. Próbowałam potem takie kupić na pamiątkę, ale w mieście były już tylko nowoczesne, jak u nas.

Kiedy wracaliśmy na rozstaje gdzie znikł nam szlak deszcz zmienił się w prawdziwą ulewę. Potoki z rynien zlewały skrzynki z prądem, wdzierały pod nieszczelne dachy komórek i szop. Poszliśmy płaskowyżem pod wiatr. Mało co widzieliśmy, marzyło nam się jakieś zaciszne miejsce, ale przy samotnych gospodarstwach były psy, więc trzymaliśmy stosowny dystans.

Ucieszyło nas miejsce piknikowe. Wielkie, zadaszone z piecem chlebowym i kominkiem, nawet z wodą. Było nowe, poświęcone pamięci dziewiętnastolatka który zginął w wojnie o Karabach. I choć było bardzo wygodne, tak dobre że zatrzymaliśmy się na noc trudno było odpędzić myśl o bezsensie wojny, nieszczęściach, które targały Karabachem. Przyszłości, tak zupełnie nieznanej. Rozkładając swoje legowisko na stole (tam najsuszej) czułam ból kogoś kto go zbudował. Czułość zastygłą w wypolerowanym blacie. W detalach.

Deszcz ustał chwilę po zmroku. Chmury rozwiały się, widok sięgał wysokich gór świeżo pobielonych śniegiem. Nocą świeciły gwiazdy.

Musieliśmy zejść. Początkowo mrożonym cieniem, potem długo wzdłuż rzeki w oparach porannych mgieł. Miejsce gdzie myślałam wcześniej rozbić namiot było zajęte przez żołnierzy. Pomachaliśmy sobie z daleka uprzejmie.

Na przeciwległym zboczu stał śliczny kamienny monastyr, ale szlak odbił w prawo i wdrapał się na skalną ścianę kanionu. Tam znów płasko, mozaika pól i ciąg sporych wsi. W jednej panie na poczcie zmieniły nam troszkę euro na drachmy. Nie mieliśmy już zupełnie nic i sklepy, choć liczne były niedostępne. Przy okazji jak to w Armenii zaparzyły kawę i pozwoliły podładować baterie. Na szczęście, bo kiedy (już wypłacalni) zatrzymaliśmy się w sklepie akurat wyłączono prąd.

Ruszyliśmy w góry, tak pięknie wyglądały wieczorem, gładkie i białe. Szlak biegł niżej przez miasteczka i wsie i wcale nas to nie interesowało. Wzdłuż rzeki, polami, potem gruntową drogą wdrapaliśmy się na stoki pierwszych wzgórz. Nigdzie nie było czystej wody i kiedy Jose wypatrzył źródło usiedliśmy w cieniu na zakręcie żeby zjeść. Pasterz podjechał kiedy byłam sama. Cicho bo na koniu. Zagadnął skąd jestem i opowiedział o Dorocie co była tu niedawno, też Polce. Mówił że siedziała u niego w chałupie dwa dni, a chodziła po 40 kilometrów dziennie. Pomyślałam, że to musiała być Szparaga. FB podsuwał mi czasem jakiś jej wpis. Wiedziałam, że już prawie doszła do morza. Był zdziwiony, kiedy to powiedziałam. Nie zrozumiałam dlaczego, bo akurat nadszedł Jose objuczony baniakami z wodą i mężczyzna spytał go o torbę foliową a kiedy ją dostał odjechał. Spotkaliśmy go ponownie troszkę wyżej. Zmrok nakrywał już trawiasty grzbiet i stado owiec. Pasterz i jego koń ozłoceni ostatnimi promieniami wyglądali nieziemsko na ciemnym tle. Wyciągnęłam aparat. Mężczyzna zawahał się i pokazał niedaleki dom. -Jest pusty, możecie tu zostać na noc.- Zastanawialiśmy się potem czemu nas nie zaprosił do siebie, skoro wcześniej ugościł Dorotę.

Domek był znacznie lepszy niż wyglądał. Wnętrze posprzątane i suche. Łóżka jak zawsze w pasterskich szałasach zbyt miękkie, w przeszklonej szafce zestaw ozdobnych filiżanek. Nazbieraliśmy drewna, komin ciągnął, to była wygodna noc. Rano szybko dostaliśmy się na grań. Aż do Przełęczy Puszkina szliśmy pasterskimi drogami, owczymi ścieżkami, tylko kawałek po niezdeptanych trawach. Po lewej mieliśmy wspaniały widok na Arrarat, po prawej na Niski Kaukaz. Wysokie szczyty były już ośnieżone, ale nasz grzbiet był suchy, chrzęściły zrudziałe trawy i kamyki. Na przełęczy stała elektrownia wiatrowa, jak wyczytaliśmy podarowana Armenii przez bratni Iran (w 2005 roku). Dalej dróżki znikły i utknęliśmy w urwiskach, osypiskach i gąszczu traw. Miejscami było tak stromo, że nie dało się zwolnić, trzymał nas pęd. Wdrapaliśmy się tak na wyższy grzbiet. Słońce już się kładło, ostre poziome promienie raziły. Hale sczerniały, nigdzie nie widzieliśmy wody. Źródła wyschły, nie było śladów szałasów. Za granią jasność, gąszcz rozświetlonych grzbietów i polna droga. A kilkaset metrów niżej samochód i facet z psem. Tu na kompletnym pustkowiu!

„Ochotnik” wyglądał jakby na nas czekał. Na wiadomość, że Jose jest Hiszpanem wyciągnął metalową manierkę i panowie wypili toast za przyjaźń armeńsko- hiszpańską, koniaczkiem co jeszcze został po sowietach.

Kiedy postawiliśmy namiot kilka kilometrów niżej minęli nas (pieszo) jeszcze dwaj myśliwi. Tłok na pustkowiu…

Share

Armenia cz14

Kiedy wracaliśmy na szlak po głosowaniu jechała z nami para Rosjan. Młodzi, wysocy i smutni. Na dworcu dziewczyna głaskała parchatego kota tak, jakby jej coś przypominał, coś równoważył. Odruchowo pomyślałam, że jest bezdomna, choć nic na to nie wskazywało i sama ta myśl za moment wydała mi się idiotyczna. „Mam nadzieję, że umyje ręce” mruknął Jose i wcisnęliśmy się do upchanego po dach minibusu. Na granicy trzeba było wysiąść i przebrnąć przez odprawy paszportowe pieszo. To trwało, szosą przejeżdżał ciąg podobnych do siebie marszrutek (w jednej z nich jechały nasze plecaki), na poboczach tłoczyły się strumienie podobnych do siebie niskich i ciemnowłosych ludzi najczęściej ubranych na czarno. Wysocy i kolorowi byliśmy tylko my i Rosjanie. Zagubieni stanęliśmy razem w nadziei, że kierowca nas odnajdzie i z grzeczności wymieniliśmy kilka słów. Matka chłopaka była Ukrainką, ojciec Rosjaninem. Kiedy wybuchła wojna starszy brat był akurat w Polsce.- Jest kierowcą ciężarówki- powiedział z intonacją, której nie wyczułam. Nie wiedziałam czy to dobrze, czy źle. -Jest bardzo zadowolony- wyjaśnił natychmiast, troszkę zbyt szybko i zbyt entuzjastycznie. -Mama się strasznie bała o mnie, mogą wezwać do wojska- więc uciekliście?- tak jedziemy do ambasady hiszpańskiej w Erywaniu, bo tam podobno można dostać wizę Schoengen. Żona ma prawo pobytu na Łotwie na 5 lat. Ja na razie pracuję zdalnie. Jestem informatykiem. Jeszcze się nie zorientowali, że wyjechałem.

Usiedli na tyle i kiedy wysiadaliśmy kilka kilometrów od granicy z Gruzją blisko granicy z Azerbejdżanem pomachali nam na pożegnanie z uśmiechem zupełnie pozbawionym nadziei. Busik ruszył wzniecając tumany kurzu, a drogę przebiegł nam kot z myszą w pysku.

Ruszyliśmy w stronę twierdzy Berdavan. Mijając wieś widzieliśmy żołnierzy i nawet się wystraszyliśmy, że nam zabronią, Ruina stoi prawie na azerbejdżanskiej granicy w dodatku to jeden z jej spornych punktów. Pomimo tego nikt się nie czepiał, więc rozbiliśmy w starożytnej fortecy namiot. Niebo było gwiaździste i czyste, temperatura przyjemna, niemal letnia.

Ranek był pochmurny, wilgotny. Pobliskie miasteczko (Noyemberian), do którego doszliśmy górami spokojne, cichutkie. Kupiliśmy telefoniczne karty, wymieniliśmy w banku pieniądze i pomimo tego, że zaczęło padać ruszyliśmy na wschód w kierunku miejsca gdzie opuściliśmy nasz szlak. Przed laty przeszliśmy Armenię wzdłuż, teraz mogliśmy to zrobić wszerz. Dobrze było tu wrócić, i znów mieć przed sobą choć kilkanaście dni wędrówki w tym wspaniałym łagodnym krajobrazie wśród gościnnych życzliwych ludzi.

Szliśmy polnymi drogami, po łąkach. W górach nadal byli pasterze ze zwierzętami, wszędzie pasły się konie i krowy. Pogoda przecierała się czasem, ale las był mokry, a my przemoczeni do kolan, więc kiedy z domku na rozstajach zamachał do nas zapraszająco mężczyzna skorzystaliśmy i przysiedliśmy przy piecu. To był strażnik, spisywał samochody wyładowane drewnem i sprawdzał ich pozwolenia na wyrąb. Pod wieczór odjechał do domu i pozwolił nam przenocować w stróżówce. Nocą kilka razy słyszeliśmy, że ktoś przejeżdża, ale nie wyglądaliśmy. Lało.

Wstaliśmy przed świtem i przez kilkanaście kilometrów wędrowaliśmy szutrówką o wdzięcznej nazwie Karakorum Highway. Biegła granią i kiedy nie otaczał nas las mieliśmy piękne widoki na obie strony. Co jakiś czas mijaliśmy letnie pasterskie osady, już puste. Na końcu była większa wieś, też prawie pusta. Nazywała się Karakorum. Dalej udało nam się zejść w mniejsze dróżki, po południu trafiliśmy na znaki długodystansowego szlaku Armenii, który jak zrozumieliśmy jest częścią Transcaucasian Trail.

Zabiwakowaliśmy ponad złotym jesiennym laskiem. Obudziliśmy się w deszczu i mgle. Szlakowe znaki przeprowadziły nas przez skaliste wzgórza, troszkę przypominające Pieniny, puste i piękne, widoczność była mizerna, czasem żadna. Fajnie było dla odmiany iść ścieżką, choć bywała błotnista i śliska.

Za granią zeszliśmy w stronę głębokiego kanionu. Poniżej chmur pojawiły się dalekie widoki. Pokratkowana polami, przejęta przez ludzi przestrzeń graniczyła ze światem prawie zupełnie niezmienionym i dzikim. Za późno zorientowaliśmy się, że w tym zamieszkanym nie będzie już dobrego miejsca na biwak. Minęliśmy sporą wieś, przeszliśmy rzekę i wdrapaliśmy się na drugą stronę doliny, na płaskowyż pocięty uprawami. Szłyśmy rżyskiem, pomiędzy zagonami kartofli. Znów padało. Tuż przed wsią zaczepił nas uprzejmy człowiek. Spacerował po 10 kilometrów dziennie i chętnie odprowadził nas do nieoznakowanego, a przyjemnego pensjonatu. Było naprawdę w porządku. Pokój u pielęgniarki z dobrym wegetariańskim jedzeniem.

Dsegh na mapie wyglądał jak miasteczko, ale to raczej była wieś, choć ogromna z trawiastym kolistym skwerem obstawionym rzeźbami i z fontanną. Całość zwieńczała tablica, że park ufundowała polska ambasada. Było tam też muzeum. Rodzinny dom ormiańskiego pisarza Tumanyana znanego głównie z bajek dla dzieci. Dobrze było obejrzeć sprzęty i meble sprzed 100 lat. Zwłaszcza że nadal lało.

Share
Translate »