Południowa Norwegia pieszo cz9 Vang- Langsua

Zaraz za Vang zaczęła się siateczka szlaków zupełnie nie związanych z DNT. Pasterski i Droga Królewska przez jakiś czas biegły razem lub blisko siebie krzyżując się, we wsi za zaporą zgubiłam oba, ale trafiłam na pielgrzymkowy. Nazwy były mi obojętne, ważne że kierunek przydatny. Przy pielgrzymkowym zaznaczono stary kościół, marzyła mi się łazienka, woda. Ale był tylko piknikowy stół i pieczątka na długim łańcuszku. Mgła opadła, dorwał mnie południowy upał, z braku wody najadłam się soczystych borówek. Cały przykościelny ogródek był ich pełen. Aż czerwono.

Zboczyłam do wielkiego wodospadu. Huczał i bryzgał pianą, ale z żadnego miejsca nie można go było zobaczyć w całości, tym bardziej sfotografować. Dobrze, że znalazłam czysty strumyk, byłam już wysuszona na wiór.

Podchodząc wyżej trafiłam na znak DNT. Odruchowo skręciłam w stronę chatki i dopiero po jakiś 200 metrach przypomniało mi się, jak mnie wkurzyli. Zawróciłam. Pogoda była wspaniała, miałam suchy namiot, nie byłam od nikogo zależna. Rozstaje zablokowało stado kóz. Obserwowałam jak się przez nie przebija samochód (powoli i ze zrozumieniem), jak dziewczyna z długim warkoczem woła zmęczone zwierzaki, a one choć pewnie chciałyby już pozbyć się mleka z ogromnych ciężkich wymion rozkładają się beztrosko na drodze i grzeją w słońcu. Stałam, czekałam nie chciałam ich rozpędzić czy spłoszyć. Przy okazji zamieniłam parę słów z dziewczyną. Kozy całymi dniami były same, chodziły gdzie im się tylko zachciało i wieczorem wracały do zagrody. Już odchodząc widziałam jak niektóre łaszą się do swojej właścicielki jak koty, stęsknione głaskania i drapania po brodach. Nikt się nie spieszył, nikt nikogo tam nie popędzał. Dziewczyna szeptała do włochatych uszu pieszczotliwe słowa. I tak wspaniale to wyglądało ponad mgłą, którą nadal wisiała nad jeziorem Vang, teraz już bardzo dalekim. Poszłam w górę ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta, które jak odkryłam potem łączyły pozostałości starych domostw. Na niektórych odcinkach były znaki, chlapnięte od niechcenia i stare. W ten sposób wdrapałam się na szczyty wzgórz. Przede mną pojawiła się daleka Langsua, a później równie dalekie Jotunheimen.

Biwakowałam na grani Slettefjellet, przy ścieżce, której nie było na mapie i płytkim, ale raczej czystym rozlewisku, skąd nabrałam wody do picia i mycia. Słońce zaszło pośród szczytów Hurrungane. Sognefjellet zrobił się wspaniale granatowy. Tyle się z tymi szczytami łączyło wspomnień. Choć temperatura spadła do bliskiej zera nie mogłam się oderwać od widoku. Nocą, spod półprzezroczystej mgły świeciło ogromne Beitostolen rozrzucone poniżej grani Langsua.

Poranek był równie wspaniały jak wieczór, jaskrawo pomarańczowy. Mróz ściął bagienka, ale kiedy tylko wyjrzało słońce wszystko zmiękło. Buty przemokły mi w oka mgnieniu (a mogłam założyć kalosze…). Oblepiona jagodowymi liśćmi, z pajęczynami we włosach trafiłam na rozmiękłe narciarskie szlaki, i z nimi do polnej drogi. Ostatnie kilka kilometrów szłam szosą. Nie mogłam ominąć Beitostolen. Były tam sklepy, a kończył się gaz. Przyszłam w południe. Rozsiadłam się w małej restauracji na balkonie ponad sklepem spożywczym. Tuż obok był Intersport (więc wyskoczyłam po butlę). Było jeszcze pusto, przed lunchem, spokojnie naładowałam baterie, zrobiłam duże zakupy. Barmanki uśmiechały się do mnie przyjaźnie i nie musiałam się spieszyć. Zagadywali mnie też sąsiedzi, turyści, mieszkańcy okolicznych hytte. Jajecznica okazała się znacznie większa niż na zdjęciu w menu, dostałam chyba całą paczkę boczku, podając talerz kelnerka zrobiła do mnie oko. Byłam im wdzięczna za ten spokojny czas, papier do rąk i ciepłą wodę w toalecie i to dyskretne uprzejme zainteresowanie. Taką prostą ludzką życzliwość. I za krzesło. Od dawna siedziałam głównie na glebie.

Wyszłam mocno objuczona. Nie musiałam pędzić, kilka kilometrów dalej wypatrzyłam na mapie schron. Był oznaczony w nieco dziwny sposób, ale jakoś bardzo się tym nie martwiłam. Szlam ścieżką, narciarskim szlakiem, polną drogą i końskim traktem do dużej letniskowej wsi. Przy domach zaczęły się szlakowe znaki, które szybko zdyskwalifikowałam, były zimowe i uparcie wprowadzały mnie w bagna. Za granią odbiłam przy kopczyku i już zupełnie na oko zeszłam nad jezioro Vinstre na wprost wspaniałego widoku na Jotunhemen. Do chatki nie prowadził żaden ślad, utknęłam w skałach i bagnach, i potem było mi nawet żal, że tam polazłam. Skirvebue (cokolwiek to znaczy) było zamknięte. Wykorzystałam tylko stolik piknikowy. Wygodnie było jeść kolację siedząc na wprost cudownego widoku. Dobrze było rozwiesić rano śpiwór na linie łączącej główny budynek i toaletę, i czekać aż słońce spłynie z przeciwległych szczytów, na wyspę pośrodku zatoki, i już wolniutko, jakby jego poranny entuzjazm ostygł przesunie się po tafli wody i jagodziskach aż do mnie.

Wracając na szlak porzucony na grani kompletnie przemoczyłam nogi. Tyle tam było chaszczy, bagienek. Być może dało się też iść nad brzegiem, ścieżka i tak nie była wydeptana. Prawie nie widziałam znaków. Z góry pokazał się za to piękny widok na jezioro i piętrzące się za nim łagodne szczyty. Sięgały 1700 m i w przeciwieństwie do Jotunheimen były zupełnie wolne od śniegu. Za przełączką musiałam znów zejść prawie do wody, ale nie było mi tego podejścia żal.

Przeszłam gruntówkę i spróbowałam iść dalej szlakiem z mapy, choć wcale go nie było widać w terenie. Dopiero na skraju bagna zorientowałam się, że musi być zimowy. Wróciłam i wspięłam się na kolejną grań. Prowadziła w stronę szczytów Langsua. Ścieżka biegła pięknie, ponad urwiskiem. Pogoda nadal była wspaniała. Aż do wieczora cieszyłam się pustką, przestrzenią. Zmierzch zastał mnie 2 km od schroniska. Zdążyłabym tam na pewno zejść, ale zupełnie nie miałam ochoty. W jagodach wyszukałam płaską polankę. Leżałam patrząc na zachodzące słońce i chylące się nad nim Hurrungane. Kolejny wspaniały dzień.

Share

Południowa Norwegia pieszo cz8 Hemsedal-Vang

Wstałam wcześnie i jeszcze przed świtem nazbierałam borówek na śniadanie. Było ich mnóstwo, były wspaniale dojrzałe i miękkie. Jak zawsze, kiedy biwakuje się nisko. We mgle, która osiadła nad rzeką wydawały się jeszcze bardziej jaskrawe. Nie chciałam żeby mnie ktoś nakrył, więc wyszłam zanim się na dobre rozwidniło. Dolina była szeroka, pofalowana, zarośnięta bujnym mieszanym lasem. Słoneczne światło rozproszone na rzedniejącej mgle ślizgało się po czubkach wzgórz i drzew. Stopy mokły od porannej rosy. Dojście do szosy za drugą, znacznie większą rzeką zajęło mi prawie dwie godziny. Nie byłam pewna czy dobrze robię skręcając na wschód do sklepu w Ulsåk nie w większym Hemsedal. Gryzło mnie to już poprzedniego dnia. Z dwóch dróg, którymi mogłam obejść piętrzący się na wprost mnie masyw ta wschodnia była dłuższa i nudniejsza, więcej kilometrów po bitych drogach, ale mapa zapowiadała tam bezpłatny schronik, a chciałam gdzieś przeczekać deszcz. 3 dni paskudnej ulewy. Tymczasem nic nie zapowiadało tej zmiany. Wstał piękny dzień i kiedy dotarłam pod sklep, w samą porę, bo właśnie go otwierali zaczęło się robić przyjemnie ciepło. To duży sklep, było w nim coś na kształt kawiarenki, stoliki i mikrofalówka. I pustka, ani jednego klienta. Młody uśmiechnięty Norweg zapytany czy mogę gdzieś podłączyć baterie wyszukał mi ukryte pod ławeczkami gniazdko. Sympatyczna kobieta przy kasie rozpoznała mój polski akcent. Miała kończyć zmianę za półtorej godziny, zaprosiła mnie na śniadanie, więc zrobiłam sobie w mikrofali herbatę, potem owsiankę i jeszcze jedną na zapas… i czekałam, choć stresowała mnie nadchodząca zmiana pogody. Jakoś miałam przeczucie, że mam poczekać. To zresztą było przyjemne miejsce. Naładowałam wszystko, łącznie z powerbankiem, dyskretnie opłukałam w łazience włosy. Niepotrzebnie, u Agnieszki wzięłam porządny prysznic, zrobiłam szybkie pranie, zjadłam wspaniałą jajecznicę z boczkiem. Już zbierałyśmy się żeby wrócić pod sklep, kiedy przyszła wiadomość. Zmarł stary przyjaciel Agnieszki. Stałam już gotowa do wyjścia z plecakiem, kiedy przykucnęła, potem siadła na podłodze. Nigdy nie wiem jak się w takiej sytuacji zachować. Czy/jak dodać komuś otuchy, pocieszyć. Nie wiem czy powinnam się żegnać czy zostać. Teraz też nie wiedziałam. Czekałam, Agnieszka pomimo wszystko chciała mnie odwieźć, chciała też pojechać w miejsce, które zawsze ją podnosiło na duchu. Pojechałyśmy razem. To był wspaniały wodospad- Rjukandefoss. Widziałam go poprzedniego dnia na mapie, myślałam żeby zejść i go zobaczyć, ale leżał na „zachodnim” obejściu gór i poległ z perspektywą suchego schronika. Teraz miałam wrażenie jakby Los dał mi pstryczka w nos. Niepotrzebnie nadłożyłam wczoraj drogi, mogłam od razu przyjść tutaj, tylko wtedy nie poznałabym Agnieszki, nie wyspałabym się wygodnie w przyczepie…

Posiedziałyśmy chwilkę razem, rozumiałam ją, przecież niedawno umarł mój Tata. I wcale nie stało się tak, że znikł. Był ze mną. To on pomógł mi znaleźć telefon.

Kiedy ruszyłam z pobocza drogi wprost w gęsty las niebo było już na wpół bure. Mapa pokazywała jakieś stare ścieżki, strasznie pozarastane. Przy pięknym opuszczonym gospodarstwie zgubiłam je wszystkie i o mało się nie poddałam, a zaraz potem wyszłam na znakowany szlak. Lokalną wiejską ścieżkę. To była rolnicza dolina. Przez kilkanaście kilometrów szłam po przeciwnej stronie rzeki niż droga podziwiając sielskie obrazki. Stare chatki zarośnięte malinami, spichrze, obórki. Ten trakt skończył się niespodziewanie i musiałam wrócić kawałek na most. Teraz szłam wąskim asfaltem, mijając kolejne coraz mniejsze wsie. Ponad nimi leżały już tylko pojedyncze stodółki, niektóre poprzerabiane na chatki. Inne w ruinie. Lało, zrobiło się przeraźliwie zimno, więc schroniłam się w jednej z nich.

Rano wydawało mi się, że jest jaśniej, ale szybko wrócił gęsty deszcz. Strumyki wezbrały, rzeka, od której się oddalałam wyła, las ociekał. Szlak wspinał się stromo na płaskowyż. Kiedy znikły ostatnie drzewa gubiłam się tam nieustannie. Widoczność sięgała kilku metrów, teren był skalisty i choć szlak oznakowało DNT nikt nim nie chodził i nie było widać śladów ścieżki. Tak bywa kiedy daleko do chatek. Nad wielkim jeziorem wiatr na moment podniósł mgłę i zobaczyłam stado reniferów. Agnieszka uprzedzała mnie że tu są, pomimo tego bardzo się ucieszyłam. Pierwszy raz widziałam je dzikie. Troszkę się mnie bały, trzymały dystans, ale długo wędrowaliśmy w tym samym kierunku przyglądając się sobie nawzajem ciekawie. Dalej weszłam w poszarpane skały i zwierzęta znikły we mgle. Koło południa zdałam sobie sprawę, że chodzę w kółko. Drugi raz trafiłam na zacumowaną na jeziorku łódź. Tę samą… Był też domek, ale niestety zamknięty. Usiadłam, wzięłam się w garść. Mgła ogłupia.

Kilka godzin później szlak zaczął lekko opadać. Gdzieś bardzo blisko mnie przebiegło stadko reniferów. We mgle wyglądały jak duchy, w ich pięknym eleganckim biegu nie było zdziwienia czy strachu, być może obserwowały mnie przez cały czas. Znów zagapiłam się i weszłam w bagno. Musiałam wrócić i spróbować je obejść. Dalej było stromo w dół.

Późnym popołudniem zobaczyłam pierwszy dom. Wydawało mi się, że to farma. Byłam tak zmarznięta i mokra, że przez myśl przebiegł mi pomysł żeby zapukać. Na Kaukazie zaproszono by mnie na herbatę czy kawę. Ogrzałabym się. Tu tylko się obejrzałam, tu nie było większego sensu tam iść. Od gospodarstwa opadała błotnista droga ze świeżym, rozmiękłym od deszczu śladem kół.

5 kilometrów niżej minęłam kilka opuszczonych już na zimę hytte. Kusiły mnie ich ogrodowe altanki, zadaszone ganki, ale każdą otaczał wysoki płot. Mgła nie zrzedła, choć nasilił się deszcz. Na myśl o mokrym namiocie, do którego będę musiała wepchnąć ociekającą pelerynę, przemoczone spodnie i kalosze przechodziły mnie ciarki, więc kiedy zobaczyłam nieogrodzony dom zwolniłam i obeszłam go wokół. Z tyłu, osłonięty od drogi płotem był suchy korytarz łączący wejście z toaletą. Na ziemi leżały drewniane palety. Wśliznęłam się tam, porozwieszałam na ścianach mokre rzeczy, nałapałam do garnuszka deszczówki. Po zmierzchu drogą przejechał samochód, a pod okiennicę tuż obok mnie wcisnął się przemoknięty nietoperz.

Choć prognoza zapowiadała suchszy dzień, nad moją doliną wisiała chmura. Nie chciało mi się schodzić do Vang. Skręciłam w trawersujące zbocza leśne drogi, częściowo oznakowane jako szlak. Nad jeziorem snuły się piękne mgły. Lasy bardzo mi przypominały Szwecję. Chmury rzedły i co jakiś czas wynurzały się z nich wysokie szczyty.

Share
Translate »