Pamiętam jak nocą zerwał się wiatr, a ja w połowie jakiegoś absorbującego snu odsunęłam się troszkę od ściany namiotu, bo coś mnie nieustannie tłukło po nogach. Sen, nie wiem już kolejny, czy nadal ten sam zakłóciła mi jeszcze raz Hania przetaczając się na czworakach tuż obok mojej głowy. Wracając opowiadała coś o zasypywaniu kamieniami żaru i o huraganie, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia. Obudziłam się na chwilkę przez budzikiem- jak zwykle. Sięgnęłam ręką po telefon- pływał w kałuży. Mój śpiwór był do połowy mokry. O namiot bębnił deszcz. Nie wyglądałam na zewnątrz, bo po co. Spróbowałam się trochę odsunąć od całkiem przemiękłego tropiku, ciesząc się, że telefon ponoć wodoodporny, a pod karimatę napchałam wieczorem niepotrzebnych worków foliowych (bo na zmarzniętej ziemi trochę marzłam). Kałuża sięgała pod całe moje posłanie. Nie było suchego miejsca. W końcu wysunęłam się do naszego dużego przedsionka i tam znów zasnęłam. Przespaliśmy tak do 9-tej. Rozwidniło się, ale oblepiała nas tak gęsta mgła, że nie było widać nawet zalanego już teraz na 100% ogniska. Słuchaliśmy deszczu. Czasem ustawał, ale zaraz zaczynał od nowa. Hania też miała mokry śpiwór. Druga, zawietrzna strona namiotu ciekła tylko trochę mniej.
Udało nam się zwinąć dopiero po 10-tej. Wcisnęłam ociekający tropik w jakiś worek, pookręcałam folią wszystko co miałam, to i tak nie miało już wielkiego znaczenia. Za dwa dni mieliśmy samolot. Musieliśmy wracać.
Zejście do Porto to popularna jednodniowa wycieczka serwowana przez biura podroży. Na niezbyt odległą łączkę prowadziła i bardzo stroma gliniasta droga i przedzierająca się przez chaszcze ścieżka. Wybraliśmy drogę. Na pięknych ostrych skałkach rozdzieliliśmy się. Szłam wolniej, bo szkoda mi było ostatnich widoków. Hania i X ruszyli przodem, ale dotarli do Porto później, bo ja odbiłam na żółto znakowany szlak trawersujący nadmorski klif , zakończony potem zabawnym łańcuchem. Pogoda poprawiła się, ale tylko na chwilkę. Próbowałam dowiedzieć się o gite lub kemping, ale znalazłam tylko bar i wielki otwarty sklep (nie było zwykłej południowej przerwy). Znów zaczęło padać. Schroniliśmy się na jakiś czas w barze, a potem złapałam stopa. Prognoza na popołudnie była paskudna, kempingi pozamykane na zimę, a jedyny autobus dopiero rano. Pojechanie do Ajaccio z zagadniętym uprzejmie leśnikiem wydało nam się świetnym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że większość naszych rzeczy była przemoczona, a w Ajaccio podobno padało trochę mniej.
Przejechaliśmy wolniutko przez Calanche de Piana. Leśnik uprzejmie stawał, żebym mogła fotografować. Pokazywał co ciekawsze miejsca. To niedaleko. Droga, na którą zużyliśmy poprzednio cały dzień zajęła nie więcej niż godzinę. Zachmurzone Ajaccio nie spodobało nam się. Szybko obeszliśmy główne zabytki, stare miasto, cytadelę. Kupiliśmy jakieś jedzenie i majtki (dla X). Czekając pod sklepem w towarzystwie gadającego nieustannie przez komórkę żebraka, obejrzałam kilka wystrojonych piesków i chmarę ptaszysk osiadających na noc na drzewach. Mieliśmy jeszcze jeden dzień, ale wsiedliśmy na wieczorny prom i tam spokojnie rozwiesiliśmy wszystkie mokre rzeczy i namiot. Tym razem górny pokład był już wyłącznie nasz.
Rano przejechaliśmy wolniutko kawał lazurowego wybrzeża. Mam trochę fotek, ale to nie góry więc nie wiem czy je tu pokazać. Zwiedzanie okazało się bardzo proste, dofinansowane autobusy kosztują tylko kilka Euro można się nimi powolutku przemieszczać i wysiadać w dowolnym miejscu. Przez cały czas widzieliśmy Alpy przysypane świeżutkim śniegiem. Kuszące bardzo…