Rano otulała nas mgła. Gęste, nieprzezroczyste mleko. Z trudem odszukaliśmy ślad ścieżki, z jeszcze większym jej zakręt. Długo schodziliśmy przez rude łąki, porośnięte rzadko karłowatymi modrzewiami, też już rudziejącymi. Wszystko było wilgotne, obwieszone kroplami, lepkie. Mgła przerzedzała się tylko na tyle żeby zerknąć na kilka metrów. I zapamiętać, potem zgęszczała i znów nie widzieliśmy prawie nic. Udało nam się dotrzeć do rzeki i rozpoznać rozwidlenie szlaków. Był nawet znak. Co prawda nie w interesującą nas stronę, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że to tu. Tu trzeba odbić i iść wzdłuż strumienia w górę. Błąkaliśmy się po tym podejściu przez jakiś czas. Szlak nie był znakowany, kopczyki liche, chaotyczne i prowadzące kilkoma wariantami. Mgła lekko się przerzedziła przy małym stawku, potem znów pojawiała się i znikała po to żeby ostatecznie odsłonić nam widok z wysokiej otoczonej murem gór dolinki. Fantastyczny. W ciągu kilkunastu minut pojawił się fragment błękitnego nieba, a nam udało się wysuszyć namiot. Wiało okrutnie, ale tym razem było nam to na rękę. Szybciej sechł.
Bez znaków, ale i bez problemu odszukaliśmy właściwą przełęcz. Prowadził do niej znakowany szlak schodzący trawersem z grani. Dobrze widoczny. Można było nim iść z Passo Tesine, ale wtedy nie byłoby gdzie spać. Paso dei Buc było tylko szczerbą w grani. Podejście łatwe, zejście wyjątkowo strome. Gdyby ktoś (pewnie wojsko) nie przygotował tam ścieżki w żaden sposób nie dałoby się zejść. Szliśmy zygzakiem, bardzo wąską półeczką w wielkiej ekspozycji. Na samej górze przez chwilkę pojawiło się okno w niebie i aż nas zamurowało! Chmury gęste i mięsiste jak cukrowa wata przewalały się przez ostrą grań tuż na wprost nas. Niezwykły, bardzo dramatyczny widok. Niezapomniany.
Widowisko trwało tylko kilka minut. Zresztą i tak musieliśmy zejść. Idąc w dół, we mgłę mieliśmy nadzieję, że taka sama sytuacja powtórzy się na kolejnej grani tej, którą przez moment podziwialiśmy, ale kiedy tam dotarliśmy otaczała nas wilgotna, szara wata, bardzo daleka (pod każdym względem) od malowniczych białych pasm. Wiatr siekł po oczach lodem, a my byliśmy już mocno zmęczeni. Pomiędzy graniami przetrawersowaliśmy kamienistą dolinkę z dobrze zachowanym bunkrem. Schodził stamtąd znakowany szlak. Tam gdzie poszliśmy były tylko kopczyki, które na domiar złego skończyły się znienacka w środku stromego stoku. Przed nami piętrzyło się kamienne pole. Urwiste, ruchome, zatopione we mgle. Bloki obrosły lodem i zrobiły się nieprzyjemnie śliskie. Widoczność nadal prawie zerowa, wichura i nadchodząca noc. Wyciągnęliśmy mapę ( ryzykując jej porwanie) i wyszło nam, że gdyby iść wprost przed siebie, po poziomicy za kilkaset metrów dojdziemy do „grubszego” szlaku, który powinien być znakowany. Nie było wesoło. Poruszaliśmy się na wyczucie, tak, jak było najłatwiej i o dziwo wyszliśmy wprost na szlakowy znak- dobrze widoczny zbitek drogowskazów. Do zmroku było jeszcze z pół godziny, ale mieliśmy dość wrażeń na jeden dzień i zamiast szukać wojskowych ruin (troszkę powyżej nas) zeszliśmy kawałek wyraźną, wojenną drogą i rozbiliśmy namiot nad małym jeziorkiem. Pomimo wiatru udało nam się nawet ugotować barszcz. Szpilki wbite w przerośnięty trawą grunt trzymały, podłoże było wygodne i miękkie. Wcale nie było nam źle, chociaż wichura wyła jak oszalała. Było też ciepło. Cieszyliśmy się, że nie nocujemy przy ruinach, na nieosłoniętym niczym wygwizdowie. Rano okazało się, że wiatr zmienił kierunek. Duło z doliny i nasz namiot porósł gruby lód.