Planując wyjazd spędziłam mnóstwo czasu nad mapami, głównie satelitarnymi, ale oglądałam wszystkie. Narysowałam sobie wtedy trasę prowadzącą z Kongsmarka na północ do przełączki pomiędzy Ingerfiorden a Innerfiorden. Bardzo się zdziwiłam słysząc, że jest tam szlak. Był też taki który prowadził do Digermulen i gdybyśmy się głupio nie wpakowali w wysokie góry pewnie byśmy go znaleźli poprzedniego dnia. Tutaj- już na Hinnoyi nie Lofotach nie było zakazu używania śnieżnych skuterów, więc w górach pojawiło się sporo śladów. -Mój syn podjechał wczoraj kawałek na północ- usłyszeliśmy od pana kempingowego. Chwilkę później opuściliśmy recepcję z mapą. Nie była tania, ale w przeciwieństwie do tej kupionej w Polsce pokazywała cały gąszcz szlaków i ścieżek. -Gdybyście jeszcze czegoś potrzebowali, dajcie mi znać- pożegnał się pan uprzejmie i zniknął.-Może by wspomnieć, że się skończyły cukierki -zażartował Jose. Wypełniając meldunkowy papierek i słuchając rad wyżarliśmy landrynki z przeznaczonej dla klientów miseczki. Bez skrupułów, bo ten kemping był drogi. Kosztował ponad 800 koron. Szybko okazało się, że jest wart swojej ceny. Domek ogromny (chyba z 10-cio osobowy, tylko takie były otwarte zimą). Kupa drewna do kominka, suszarka do butów. Dwie sypialnie, salon pełen miękkich kanap i wielka kuchnia. Rozgościliśmy się natychmiast, zrobiliśmy bałagan i za chwilkę musieliśmy zawołać pomoc. Rury odpływowe zamarzły i woda zaczęła wypływać pod zlewem. -Tak zima -skomentował pan po godzinie grzebania pod domkiem.
Kiedy wychodziliśmy rano kemping był pusty. Ruszyliśmy w górę jak nam się wydawało dobrze. Po śladzie. Wyżej śladów robiło się coraz więcej, odbijały we wszystkie strony, plątały się i znów się łączyły. Po południu wiedzieliśmy już, że idziemy źle, ale mieliśmy nadzieję, że nadrobimy to dalej. Nie nadrobiliśmy. Najpierw kanion pełen podśnieżnych dziur, straszących szumem wody pod lodem. Ślady łosi, znów udeptany skuterami śnieg, jakiś domek, za nim nawet niezła ścieżka, potem przystań i pas oblodzonych skał, powrót, próba z innej strony w końcu marsz na przełaj przez kopny śnieg i wywiane skaliste grzbiety wzdłuż morza. Potem wiata. Zostaliśmy tam na noc. Była zbyt mała żeby nie rozbijać namiotu, ale fajnie się w niej siedziało gapiąc się w noc.
Rano stromizna, trawers w kopnym lesie. Ślady łosiego stada, które ostatecznie chyba się nie dogadało. Rozstaje. Marzenie oby nasz łoś przewodnik nie był ryzykantem, rozważania jakież on ma długie nogi, w końcu sople, wspinaczka lodowa. Dziura w spodniach wyrwana zębem raka. I grzbiet. Uff…
Potem znów nie najłatwiej, ostra grań, zalesione urwisko, obejście- zaskakująco wygodne. Łoś tym razem prowadzący na manowce, powrót, zejście i już skuterowy ślad. Doszliśmy nim do wioski, minęliśmy ją bokiem. Za laskiem dołączył do nas ślad narciarzy, uznaliśmy go za lepszy od łosiego, ale też zgubiliśmy. Potem fiord- bardzo zamarznięty, trawers, skakanie po krach, jakieś krótkie fragmenty obejścia i już dolina, w której powinniśmy byli się znaleźć wczoraj. Cień, mróz, huk rzeki pod lodem i biwak w rzadkich brzózkach. Prawie jak w Laponii.
Kolejnego dnia powtórka z rozrywki. Najpierw wzdłuż słupów. Potem chyba w prawo, ale Jose uznał, że trawers nieprzechodni, więc wbiliśmy się w podejście na grzbiet. Stromizna, oblodzony las, kopny śnieg na prawie pionowym zboczu, ekspozycja, wygwizdów na oblodzonej grańce, ślady łosi prowadzące na urwisko i olśnienie- da się tędy odbić do narysowanego na mapie szlaku. Potem biel. Już bez krzaków, bez kamieni. Przysypane jeziorka, stroma przełęcz. Rozterka czy to na pewno ta właściwa i ślad- był tu pojedynczy narciarz! Tropiąc go przebiegliśmy wysokim balkonem ze wspaniałymi widokami na fiord. Zejście było bardzo strome, kopne. Na wprost nas widok na wspaniałe góry. -Jak pięknie, popatrz poszedłbym dalej tą dolinką, potem balkonem … Nie mam pojęcia co to jest- powiedziałam, ale stanęłam i wyciągnęłam mapę. To było Moysalen- góry, do których zmierzaliśmy od kilku dni.