Pireneje grudzień -dzikość

Wyjeżdżając długo się zastanawiałam co wolę- dzikie, bezludne miejsca, które chyba kocham w Pirenejach najbardziej, czy znane i uczęszczane szlaki wiodące przez najpiękniejsze pirenejskie krajobrazy.

Ten wyjazd sam mi się podzielił  na dwie części- przez pierwsze 4 dni byłam z kumplem, potem sama. Mając  możliwość, zdecydowałam się wybrać oba rozwiązania- niezbyt bezpieczną w warunkach zimowych dzikość- przez pierwsze dni, a potem znane miejsca z nadzieją, że będą w nich jacyś ludzie.

Te pierwsze dni miały być najtrudniejsze. Prognoza pogody pokazywała deszcz, ale przed samym wyjazdem na deszczowych chmurkach serwisów meteorologicznych pojawiły się też słoneczka. Czyli nie najgorzej…

Przyleciałam do Barcelony przed południem, ale połączenia w rejon Esterri d’Aneu są słabe. Zimą jeździ mniej autobusów, poranny już mi uciekł, a wieczorny docierał do Esterri nocą.  Ostatecznie umówiłam się z Jose Antonio w Leridzie. Przy okazji rozgryźliśmy z grubsza katalońskie koleje. Linie regionalne i Catalonian Express (wbrew pozorom raczej powolny pociąg) są tanie. Bilety kosztują nawet mniej niż autobus. Kilkanaście Euro. Inne linie są drogie i bardzo drogie.

Tego dnia już nie wyszliśmy w góry. Zimą bardzo szybko zapada zmrok. Nasz biwak w samochodzie, na pustym parkingu w Sopre- malutkiej miejscowości przy drodze Esterri- Port de Bonaqua, nikomu chyba nie przeszkadzał. Rano poszliśmy w kierunku schronu Airoto nieznanym mi, ale o dziwo (wbrew mapie) oznakowanym szlakiem podchodzącym doliną wzdłuż potoku z opuszczonej wioseczki Areu. Jedyny chyba mieszkaniec Sopre, który rano przyszedł z nami pogadać stanowczo odradzał ta drogę.

– Zabłądzicie, mówił, już niejednego stamtąd zabierał helikopter… mińcie Areu, i idźcie dalej do Isil, dopiero stamtąd jest dobra droga do Airoto…

Wiedziałam, że tamta droga jest dobra, jest też ładna. Pamiętałam ja z lata. Nie była oznakowana, ale poprowadzono ją  logicznie i pewnie nawet pod śniegiem byłaby do odnalezienia…tylko, że już ją znam, a tu czekała jeszcze jedna, nieznana. Świeciło słońce, było ciepło i ładnie, chmury zasłaniały szczyty i na dole trudno się było domyślić jak wysoko w górach jest śnieg.

Areu okazało się opuszczoną, kamienną ruiną. W dość dobrym stanie jest tylko kościółek, w którym, gdyby kogoś dopadła potrzeba, można by dość wygodnie spać. Wnętrze wygląda jak zwykły pirenejski schron.

Droga z Sopre do Areu wiedzie wąskimi półkami przez skaliste zbocze i pomimo tego, że jest bardzo nisko, nie dałaby się przejść gdyby leżał tam śnieg. Te niskie ścieżki są świetnie oznakowane, chociaż chyba niezbyt często używane. Mają swój urok, to stare, pewnie ponad tysiącletnie drogi łączące osady i pola. Ja je lubię.

Za Areu żółto oznakowany szlak skręcił w górę i kontynuował wędrówkę inną starą drogą, dnem osłoniętej od wiatru,  słonecznej dolinki. Było bardzo ciepło.

Bezlistne, ale jak zwykle zielone żarnowce doskonale imitowały letnią zieleń, na stokach pasły się stadka owiec i koni. Z nieba lał się prawdziwy żar.

Podchodziliśmy tylko w wełnianych koszulkach, ze zdziwieniem przyglądając się coraz to bardziej licznym zamarzniętym stawkom i wodospadom.

Zimno zrobiło się dopiero po drugiej. Zachmurzyło się, wyszliśmy na odkryty płaskowyż gdzie mocno wiało. Chwilami padał drobny śnieg.

Minęliśmy pierwsze, zaznaczone na mapie, niezamarznięte jeszcze jeziorko. Wyżej wciąż nieźle oznaczony (na żółto) szlak poszedł inaczej niż ścieżka na mapie. Kierując się znakami przeszliśmy po przeciwnym niż trzeba było brzegu stawu (w skalnym rumowisku nie było widać ani śladu tamtej ścieżki) i minęliśmy kolejne wielkie jezioro. Powierzchnię idealnie przezroczystego lodu pokrywały ogromne lodowe kwiaty, a trawy i kwiaty na brzegu porastała piękna, iglasta szadź. Czysta magia.

Kawałek powyżej jeziora żółty szlak odszedł w górę w lewo w kierunku Port de Bonaqua. Wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, to „skrzyżowanie” z jednym z najbardziej bezludnych odcinków HRP. Kiedyś się tu zgubiłam latem. Nie mogłam sobie w żaden sposób przypomnieć tych miejsc. Wtedy błądząc po podobnych do siebie zboczach i graniach zeszłam niechcący do Isil i potem podeszłam tamtą najwygodniejszą drogą. Tą dolinę musiałam jakoś ominąć. Nie pamiętałam jej.

Oznakowanie znikło i długo szliśmy po skalnych rumowiskach, niemal suchym korytem strumienia, kierując się wyłącznie intuicją i kompasem. Po drodze spotkaliśmy  jeden samotny kopczyk. Poprawiłam kamień wypatrując dalszych oznaczeń, ale niestety dalej nie było już nic.

Wyżej weszliśmy w cienki śnieg i większość szczegółów zaczęła wyglądać dokładnie tak samo. Jedynym wciąż rozpoznawalnym punktem był Tuc de Marinamba na wprost i ciemny, ukryty częściowo w chmurach kontur grani oddzielającej naszą dolinę od tej, która schodziła do Isil. Za granią, powinno być duże jezioro. Nad nim, po drugiej stronie leżał znany mi z lata wygodny schron.  Było już po czwartej i chociaż do zmroku została jeszcze godzina, przy tak dużym zachmurzeniu zrobiło się naprawdę ciemno. Ubraliśmy się niemal we wszystkie ciuchy. Do schronu według mapy powinny prowadzić dwie drogi. Jedna na wprost przez grań, z ostrym zejściem po drugiej stronie i druga przez przełęcz na końcu grani schodząca wzdłuż potoku na przeciwległy koniec jeziora.

Na grani siedziała chmura, wiec zdecydowaliśmy się iść przez przełęcz.  Podeszliśmy kawałek próbując rozpoznać na mapie małe zmarznięte jeziorko, potem znów wspięliśmy się na wyższe piętro, gubiąc się ostatecznie w plątaninie zasypanych już śniegiem stawów, zupełnie nie pasujących do obrazu z mapy. Zapadał zmierzch, wokół nas był tylko dosyć już głęboki śnieg i jasna sylwetka Tuc de Marinamba z obciętym przez chmurę wierzchołkiem na tle granatowego nieba.

Nie wiedzieliśmy jak jeszcze daleko do schronu, nie mieliśmy namiotu. Biegliśmy najszybciej jak się tylko dało. Niemal czuliśmy jak ta piękna i wymarzona przeze mnie dzikość się z nas naśmiewa…

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »