Wiedziałam, że to najpiękniejszy odcinek Bohusleden. Wprawdzie ludzie, którzy mi o nim opowiadali nie byli dalej, ale wystarczył rzut oka na mapę żeby mieć pewność, że będzie to coś ciekawego. Jeziorko za jeziorkiem i aż gęsto od poziomic. Tylko pogoda taka sobie- drobny deszcz. Za Bottenstugan jest kilka dodatkowych szlaków, żałowałam potem, że nie obeszłam wszystkich. Svartedalen (czarna dolina) to ciemny iglasty las na szkierach. Dziki, gęsty i aż trudno uwierzyć, że rośnie dopiero od 19 wieku. Wcześniej były tu pastwiska. Zalesienie jest w dużej części spontaniczne. Las nie jest prześwietlany i oczyszczany z martwych drzew. Rośnie jak chce i robi duże wrażenie. Tym bardziej, że teren górzysty, pełno stromych wejść i zejść. W czasie deszczu korzenie i skały są śliskie i być może dlatego powywieszano tam sporo ubezpieczeń- lin z supłami czy pętlami. Nie były potrzebne, ale mogę sobie wyobrazić, że czasem są (śnieg czy lód) na pewno bardzo by się podobały dzieciom. Las był mokry, buty oczywiście też. I tak w zasadzie zostało do końca. Nie było zimno, miałam skarpety z powerstretchu, i stare skarpety z goretexu, już cieknące. Dawały osłonę przed wiatrem i było mi całkiem wygodnie. Zdejmowałam je po wyjściu na każdy fragment bitej drogi, żeby powerstretch podsechł. Koło 10-tej spotkałam parę wędrowców, biwakowali w ładnym miejscu nad jeziorem. Wymijaliśmy się potem co jakiś czas, aż w lesie pojawiły się łany borówek i zostałam daleko w tyle. Pomimo tego, że szlak dobrze oznakowany używałam nawigacji. Bardzo mnie ciekawiło jaką rozwinę prędkość w tym terenie, dla mnie nowym. Wyszło mizernie, do wieczora przeszłam 26 kilometrów. Szlak biegł w większości ścieżkami, tylko kilkukrotnie wyszedł na bitą drogę. Jednej z wiatek znaczonych w nawigacji nie było (a planowałam tam lunch).
Pod wieczór poprawiła się pogoda, ale urósł wiatr. Znalazłam śliczne miejsce nad samą woda, z pomostem i wygodnymi krzesłami, i uciekłam tak było zimno. Do kolejnego szłam przez porębę tak zarośniętą borówkami, że pomimo najlepszych chęci nie poszło szybko. Spotkałam tam kobietę z wiadrami- pełnymi! Potem biegiem wzdłuż podmokłego jeziorka, w trawie po pas, już myślałam, że nie znajdę nic suchego, ale trafiłam. Miękkie igliwie, drzewa pięknie osłaniały wiatr. Na kolację ugotowałam zupę grzybową. Byłam zadowolona.
Przed świtem obudziła mnie kanonada. Polowanie!- wystraszyłam się. Padnij!- przypomniały mi się partyzanckie filmy… tylko jak? skoro i tak leżę… Strzelają salwami… czy myśliwi mają karabiny maszynowe? Chwilę zajęło zanim zrozumiałam, że to dzięcioły.
Poranek był chłodny, dzień słoneczny. Cieplutki. Połowa września, a wystarczała najcieńsza koszulka. Para, którą spotkałam wczoraj obozowała 1,5 kilometra dalej przy wiatce. W lesie było pełno borowików. Raz wyszłam na moment na szosę (to tam zrobiłam zdjęcie znaku- uwaga kot!), minęłam rozkopaną żwirownię i wieś gdzie zaznaczono aż dwie wiatki- jak się okazało przystanki autobusowe. Jeziorek było już troszkę mniej, ale las nadal bujny i dziki, poza miejscami gdzie go wyrąbano. Tam z kolei były borówki. Już nie mierzyłam prędkości. Uznałam, że nigdy nie dogonię Leśnej i to mnie zadowoliło. W porze lunchu beztrosko rozłożyłam się w przydrożnej wiatce, udusiłam grzyby. Znajoma para musiała pochodzić z Danii- pomimo lodowatego wiatru pływali… Kilkaset metrów za wiatką jest kamienny krąg. Opisany, ale można przegapić. Dalej kawałek żwirowej drogi. Dziki las i ruina dawnej wsi- teraz rezerwat przyrody Bredfjallet. Spokojne, sielskie miejsce z torfową rzeczką i łąką po pas. Dalej na mapie była kaplica Lindjarns Kyrka. Byłam jej bardzo ciekawa, myślałam, że może tam przenocuję, ale po budynkach zostały tylko fundamenty, jak zawsze tu ułożone z kamieni, a po lesie tylko karpy wyrwanych pni. I widok, piękny daleki, zabarwiony zachodem słońca. Hmm… Troszkę się zagapiłam! Więc biegiem podmokłą dróżką do najbliższego jeziora (bo woda). Nocowałam wygodnie na plaży wciśniętej pomiędzy brzeg, a drogę. Było tam miejsce po ognisku i placyk na mały namiot.
Farmy porozrzucane po okolicznych lasach były w większości ciemne, ale w jednej ktoś mieszkał, bo raz przejechał samochód.
Zasnęłam wcześnie, zaraz jak się zrobiło ciemno. O północy obudził mnie hałas. Jakiś duży ptak mordował kogoś tuż przy namiocie. Chyba niezłośliwie, bo kiedy (wreszcie!) znalazłam latarkę ulotnił się dyskretnie. Nad wodą przesuwały się kłaczki mgły.
Cóż za grzyby! Borówki! (przemawia przeze mnie łasuch:) Ale przede wszystkim, cóż za widoki! I spokój, zarówno na zdjęciach jak i w tym co piszesz. Brak pośpiechu, radość z prostych rzeczy. I Ty uśmiechnięta na pierwszym zdjęciu. To piszę ja, Ewa, zły policjant, który mówi „pisz”.
Ps. Przyszła. Przyszła „Dzikość” i otwierając wczoraj przesyłkę dopiero pomyślałam, że mogłam poprosić o wpis do niej. No cóż, gapa ze mnie. Ale może będzie okazja spotkać się kiedyś, gdzieś i wtedy podejdę do Ciebie i powiem „Kasiu, to ja i Twoja książka:)” Wczoraj obejrzałam tylko zdjęcia, przeczytałam linijkę tu i tam, ale dzisiaj… Ps. 2. A co słychać u Jose? Ma pracę? Zdrowy? Pozdrów Go ode mnie i przekaż mucho besos:)
przeze mnie też przemówił łasuch :) jadłam z kilogram borówek dziennie, w małych porcjach, ale w sumie mnóstwo. Były wspaniale dojrzałe, słodkie, soczyste – to też ważne, bo tam nie było łatwo o czystą wodę.
Tak, tam jest wspaniały spokój. Nawet nie dlatego, że nie ma ludzi. Te małe rezerwaty przyrody- chronią rzeczy, które wydają się bardzo zwykłe: bodziszek łąkowy (pospolita jak myślałam roślinka, rósł nawet tu za domem… i nie wiem kiedy go ostatnio widziałam), konwalie, poziomki. Szwecja to afirmacja zwyczajności. Balsam dla polskiej duszy.
Ewo, spotkamy się kiedyś i się podpiszę :) Mam nadzieję, że Dzikość Ci się spodoba.
U Jose wszystko ok. Pracuje, w wolnej chwili sadzi las w Sierra de Guara, przysyła mi zdjęcia sadzonek, jakieś śródziemnomorskie dęby :) Przekażę, na pewno się ucieszy:) Dzięki!
Jakich butów używałaś podczas tej wędrówki. Ciężkich skórzanych, czy lekkich trampek ala Leśna? Pytam w kontekście mokrych permanentnie kamaszy, o których piszesz powyżej.
kupiłam sobie lekkie buty z siatki, podobne do tego co nosi Leśna. Tańsze, mniej wymyślne (kapcie Columbii z Deca). Woda wlewała się i wylewała od razu. Skarpety z powerstretchu same się wyciskały i szybko schły więc byłam zadowolona. Pod koniec uznałam nawet, że same się piorą :). To rozwiązanie tylko na lato, ale wygodne. Skórzane buty byłyby dłużej mokre, miękka podeszwa w lesie to sama przyjemność. Ogólnie na plus, chociaż trwałość tych trampek mierna, już widać, że się wystrzępiają. Obawiam się, że tak będzie z każdymi z siatki.
Nie koniecznie bo są też decowe terenowe buty biegowe. mam takie. Ta ich siatka jest dużo sztywniejsza. Może to nie dobre określenie. Ona jest bardziej plastikowa niż przypominająca tkaninę. Mam takie od zeszłego roku. Niestety nie miałem zbyt wiele okazji, żeby je sprawdzić. Bo ten rok sama wiesz jaki jest dla wszystkich i dla mnie, a w zeszłym trochę w nich połaziłem ale nie tyle, żeby miarodajnie wypowiedzieć się na temat trwałości tej siatki.
Chciałem wkleić link. Ale klapa, Decathlon zmienił nazwy i nie znajduję tych swoich.
obejrzałam buty do biegania w decu i nie pasował mi kształt podeszwy, zwłaszcza obcas. Te outdoorowe mają solidny szeroki i nawet da się to wykorzystać w stromym błocie. Na materiał nie zwróciłam uwagi. To nie tak, że jest jakoś wyjątkowo słaby, raczej normalny. Pewnie przeszedłby jeszcze kilkaset kilometrów, a może nawet więcej w mieście, ale tak czy siak słabo. Na przyszły raz zrobię większe rozeznanie, już wiem na co zwracać uwagę. Wybór takich lekkich butów jest dość duży, Pewnie gdzieś trafię na solidniejszą siatkę. No niestety oni ciągle zmieniają.
Podoba się:) ale przecież to nic dziwnego. Nie kupowałam kota w worku:) Czytam niespiesznie, odkrywam nowe miejsca, góry zupełnie mi nieznane. Wszystko w różnych, najczęściej bardzo trudnych, warunkach pogodowych. W części rozdziałów odnajduję wpisy stąd, rozpoznaję ludzi, Twoich towarzyszy wędrówki, emocje, miejsca. Tak było aż do wczoraj, kiedy dotarłam do Marco… I… Wszystko było nowe, inne i przede wszystkim był ON. CZŁOWIEK. To był niesamowity rozdział.
Tytuły w Dzikości układał Darek Fedor, i pamiętam jak mi opowiadał, że ma koncepcję i wyłamuje się z niej tylko jeden tekst- Mario :) Jestem odludkiem Ewo, nie ciągnę do ludzi, raczej unikam, ale mam do nich niesamowite szczęście. To był bardzo szczególny czas. Nasz nowy rząd objawił swoje oblicze, czułam że czeka nas katastrofa i ponieważ nic na to nie mogłam poradzić, uciekłam. Kupiłam najtańszy możliwy bilet w góry. Był do Pizy. Resztę już znasz :)
Teraz też mam ochotę iść na podobną pielgrzymkę, gdziekolwiek
Pomyliłam imię, przepraszam. Pisałam z pamięci, a ta już nie ta:) Tak, ten rozdział wyłamuje się z całości. Wyróżnia nie tylko tytułem, ale czymś jeszcze. Czymś trudno uchwytnym, trudnym do nazwania. Jest w nim szczególny rodzaj nastroju i tak plastyczny obraz, choć w trudnych warunkach pogodowych i terenowych, że z dużą łatwością widziałam to wszystko, Was, miejsca. I czułam.
A co do bycia odludkiem. Rozumiem to doskonale. I potrzebę ucieczki także. Praktykuję ją często. Nie w takim wymiarze jak Ty, nie na tak długo. To są mikro ucieczki – na rower, do lasu, w siebie.
Dzięki Ewo. Tam było dużo dziwnych dla mnie rzeczy, góry zniszczone, dużo schronisk (a w jednym menda), przypadkowy towarzysz podróży. I krótki wyjazd, więc opis bardzo na świeżo. Widocznie razem zagrało. Niestety nie umiem zmyślać więc jestem zależna od losu, fabuły układa mi ktoś inny :) Cieszę się, że Ci się podoba.
Dziękuję Kasia za wpisy, lubię spokojną melodię słów i inspiracje :). Jak frapuje mnie jakiś rejon i nie mogę znaleźć wystarczającej ilości informacji, mam myśl – a może Kasia tam była :-)… i zazwyczaj była. No i wczoraj , w natłoku zdarzeń potrzeby chwili przerwy – tylko AŻ trzy pełne dni i ciut. Z Gdańska to tylko godzinka, a bilety tanie jak barszcz. Przeglądam, które etapy wybrać by było pięknie i nie za dużo miasta i trafiłam na ten opis. Może masz jakieś sugestie które odcinki najlepiej – chętnie skorzystam – niestety w miarę blisko Goteborga by móc trzy dni wędrować, a pozostały wieczór i ranek wykorzystać na dojazd do miasta ( lotniska).
Usiłuję znaleźć jakąś sensowna mapę w sieci i…. nic. Pozostaje chyba kupić na miejscu. Podpowiesz proszę z jakiej nawigacji korzystałaś? Musze coś wgrać, zazwyczaj korzystam z mapy.cz A Ty?
No i te buty mnie zafrapowały. Jedziemy już za chwilkę w połowie czerwca. I zastanawiam się co brać. Zazwyczaj chodzę w podejściówkach ( jak woda się wleje to się chociaż ugrzeje:-) i zaczynam się zastanawiać po waszych wpisach czy brać lekkie salomony?
Miło mi, że komuś się moje pisanie przydaje :),
to od końca: mapy- korzystałam z mapy.cz, Bohusleden jest na nich zaznaczona i ponieważ jest dobrze oznakowana w terenie to wystarczy. Tylko nie zapomnij ściągnąć mapy tego fragmentu Szwecji, bo nie wszędzie będzie internet.
Ładny, łatwo dostępny odcinek to Kungalv (zamek Bohus) -Udevalla. W oba miejsca jeździ autobus z dworca głównego w Goteborgu (a tam dojeżdża autobus z lotniska) to prawie 90 km, ewentualnie można się wycofać wcześniej, jest znakowane rozgałęzienie do Ljungskile to by było 74 km.
Svartedalen uchodzi za najpiękniejszy odcinek Bohusleden, powinniście być zadowoleni, drugi taki bardzo widowiskowy fragment to północny koniec, ale tam byłoby trudniej dojechać, może zostanie na kolejny raz jakieś 5-6 wolnych dni? :) Plusem wyjścia z Bohus jest nocleg w domku w Kolebacka, o ile Wam to czasowo podpasuje. Można podjechać autobusem pod zamek, ja za wcześnie wysiadłam.
Ja bym wzięła lekkie buty. Woda w butach jest raczej gwarantowana, może padać, może wiać, ale i upał jest bardzo prawdopodobny. Nie ma tam trudności wymagających sztywnej podeszwy.
Gdybyś chciała kupić gaz czy papierową mapę, w centrum handlowym na zachód od dworca głównego jest sklep sportowy. 5 minut pieszo.
powodzenia!
Bardzo <3 się przydaje; dziękuję za błyskawiczną odpowiedź. Teraz mam jasność.
daj znać jak Ci się podobało :)