Na początku lutego śnieg był puszysty, nieubity. Rakiety Edka tonęły, zapadał się po kolana, narty też wpadały, ale ponieważ nie trzeba ich wyciągać na powierzchnię żeby iść było mi łatwiej. Pomyśleliśmy, że rozsądniej zostać na przejechanym szlaku. Okrążał Sonfjället lasami. Pogoda była mętna, szczyt masywu ginął w bladej chmurze, nawet nam nie było bardzo żal. Cicho, spokojnie, musieliśmy kawałek wrócić. Znów szliśmy wśród przygiętych do ziemi drzew. Rzeczki były jeszcze niezamarznięte i w tym pozbawionym kolorów krajobrazie to one wydawały się najciekawsze. Z bagien widzieliśmy góry po obu stronach lesistej doliny. Padał śnieg. Na zjeździe Edek został z tyłu. Kiedy się zatrzymałam żeby zjeść, niedaleko starych zabudowań przed Hogmyren, bezkresną biel znienacka przeciął rozpędzony samochód. Jak zjawa z innej rzeczywistości… Siedziałam tylko kilkadziesiąt metrów od drogi!
Za szosą szlak rozwidlił się. Przez moment studiowaliśmy drogowskazy. Do wyboru były dwie chatki. Haralden-w lesie pomiędzy jeziorami i Skärsjön na szczycie łysej góry. Odległość chyba podobna, chociaż pewności nie mieliśmy, bo informacje wzajemnie się wykluczały, a jednego ze szlaków nie było na naszych mapach. Nawet myśleliśmy żeby iść do Haralden, bo dalej od miejscowości i bardziej dziko, ale tak tam namącili ze śladami, że jednak łatwiej było pójść do Skärsjön. Łatwiej orientacyjnie, bo czekało nas spore podejście. Myślałam nawet czy nie przykleić fok, ale długo było raczej łagodnie i ostatecznie weszłam na łusce. Już się ściemniało kiedy stok zrobił się bardziej stromy. Edek wyrwał do przodu, świat zbłękitniał. Z zapałem fotografowałam kolejne oblepione świerki, identyczne i góry za moimi plecami. Przez chwilkę rozjaśniło je wspomnienie zachodu, blade, dalekie. Pomyślałam, że muszę iść szybciej. Spojrzałam w górę, kilkadziesiąt metrów przede mną, leżała czarna saszetka. Zanim do niej doszłam rozważałam jak się zmieniło życie w pandemii, kiedyś podniosłabym ją i powiesiła na drzewie, może ktoś znajdzie, teraz nie miałam ochoty jej dotykać… Dopóki nie rozpoznałam aparatu Edka. Ależ on był ciężki! Musiałam stanąć i zapakować go do plecaka.
– Mam chatkę, wszystko w porządku?- zadzwonił za chwilkę. -Szykuj fanfary i czerwony dywan- zażartowałam i rzeczywiście kiedy przyszłam w oknie płonęła świeczka. Ciepły blask za zasłonką z nawianego śniegu. Tak przytulnie, domowo. Edek już naniósł drewna. Jakiś czas zajmowaliśmy się krzątaniną. Rozpalaniem, gotowaniem zupy. Trzeba było powywieszać botki, wietrzyć śpiwory. -Jest mgła- powiedział Edek wracając z wodą- Mleko. Używaliśmy dużej reklamówki na śnieg, wczoraj nam wystarczyła, ale tutaj śnieg był wyjątkowo puszysty. Topiłam na piecu, dużym, wydajnym. Chatka też bardzo duża, wędkarska z wielkim stołem i kuchnią pełną ostrych noży. Kiedy zabrakło śniegu wyszłam i zrobiłam kilka zdjęć. Przez mgłę przebijały się światła dalekich wsi, jak latające spodki ponad górami. -Fajne!- Edek też wyszedł ze statywem i zaraz mnie zawołał- nie ma mgły!
Świeciła piękna Droga Mleczna. Fotografowaliśmy dopóki nie zmarzliśmy, a kiedy znów wyjrzeliśmy była zorza! Omal nam przy tym nie zgasł piec. Musiałam na nowo rozdmuchać żar, dołożyć mniejszych kawałków.
-Czemu mnie nie zawołałeś? -zdziwiłam się po kwadransie- chciałem, ale nie mogłem się oderwać, patrzyłem… Zorza tańczyła. Zieleń mieszała się z różem. Cieszyłam się, że Edek to zobaczył. Też sfotografowałam ostatni podryg, pionowe pasy. Mgła pojawiała się i znikała zorza nie gasła. Poszliśmy spać tuż przed północą, strasznie późno.
I wstaliśmy też bardzo późno. Różowe światło oświetlało mrożone świerki, wyglądały teraz o niebo lepiej niż po zmroku. Jak dobrze, że nie utknęliśmy w Haralden, w lesie.
Kiedy wychodziliśmy słońce wynurzyło się już zza grzbietu. Nie mogliśmy się oderwać od oblepionych drzew. Stawaliśmy, kluczyliśmy… Było tak pięknie.