Rano nadal czułam się troszkę nieswojo, jadłam ostrożnie. To miał być relaksujący dzień. Płasko, potem lekki zjazd. Na końcu wspaniałe schronisko. Część tej trasy przeszłam już w maju schodząc do Grovelsjon, ale nie było ryzyka, że zobaczę te same widoki. Widoczność się nie poprawiła, a nawet gdyby sceneria była bardzo zimowa. Nie przeszkadzało mi, że się powtarzam.
Wyszliśmy w mleko. Chmura drgnęła tylko na moment, podniosła się odrobinkę i pokazała nam daleki ciąg wzgórz. Potem definitywnie usiadła. Na nas. Nie była gruba, światłomierz pokazywał dużo światła, przez gogle (z filtrem polaryzacyjnym) czasem migał mi jakby czysty błękit. Po południu przebiło się też słońce. Mijaliśmy wtedy chatkę i nie skręciliśmy do niej żeby zjeść, chociaż tak planowałam. Usiedliśmy na pulkach we mgle i cieszyliśmy się tym dziwnym światem, perlistą bielą. Pomyślałam nawet, że to wynik wyjątkowego szczęścia Edka do pogody. Kolejne zjawisko, które Laponia mu pokazała- white out. Szliśmy szlakiem krzyże było nieźle widać, pomimo ośnieżenia i mgły. Czasem jeden czasem nawet 3 przed nami. Gorzej gdybyśmy musieli nawigować kompasem, tak było zupełnie bezstresowo.
Za chatką minęła nas para na nartach, mężczyzna z chłopcem. Mieli duże pulki, zastanawiałam się czy czasem nie idziemy w to samo miejsce. Bardzo chciałam mieć to schronisko tylko dla siebie. Był tam gaz i ogromny kominek. Marzyła mi się kąpiel, mycie głowy. Czułam się niezręcznie, ale przy którymś kolejnym spotkaniu zapytałam. Nie szli do Havlingsstugorna. Za schronem zaczął się zjazd z płaskowyżu. W maju na podejściu wydawał mi się bardziej stromy. Teren opadał powoli i my również bardzo powoli zagłębialiśmy się w niższe partie chmury. Mgła zgęstniała, padał drobny śnieg. Pojawiły się pierwsze drzewka, brzózki porośnięte szadzią. Niżej było ich coraz więcej, widoczność też się poprawiała, byliśmy pod chmurą.
Las przysypany, drzewka wygięte w tunele. Fotografując Edka zachwiałam się i wywróciłam, jedyny raz tej zimy. Wcześniej czekając aż dojdzie do lasu przeczytałam informacyjne tabliczki. Wspominały starą lapońską wieś. Wyczytałam, że porzuconej torfowej chatki już nigdy nie naprawiano. Nikt jej powtórnie nie używał, nie chcąc zakłócać spokoju duchom mieszkańców. Szkoda, że o tym nie wiedziałam, bo i ja i Agnieszka sypiałyśmy czasem w takich chatkach. Mam nadzieję, że duchom to nie przeszkadzało. Nic w każdym razie nie powiedziały…
Już przed schroniskiem czułam, że będzie tam tłok. I rzeczywiście jeden z domków zasiedlił mężczyzna w rakietach. Chatka wyglądała jakby tam mieszkał już dłuższy czas. Przy kuchni (o której tak ciepło myślałam idąc) kręciły się jeszcze 3 osoby, na brzegu jeziora leżały ich pulki i narty. Może tylko wypełniali termosy wrzątkiem idąc dalej?
Para, którą spotkaliśmy wcześniej nawet nie skręciła w stronę Havlingsstugorna i my też, po krótkim namyśle poszliśmy dalej. Czułam się dobrze, pandemia nie zachęca do tłoku, nie było późno, a przed nami stały jeszcze dwie chatki. Poszliśmy jeziorem inaczej niż kiedy byłam tu w maju. Tylko na tym szlaku poustawiano tyczki i chociaż widoczność była już trochę lepsza nie chciało nam się pchać w kopny śnieg. Szliśmy po śladzie pary z pulką, przejechanym już wcześniej skuterem. Pod koniec jeziora wszystko to było już zawiane, wiatr zmiatał ślady natychmiast. Nie zauważyliśmy gdzie znikli nasi poprzednicy, przegapiliśmy skręt do pierwszej chatki, ukrytej w lesie. Druga była widoczna z lodu. Stała na górce, ktoś niedawno odkopał drzwi, ale przejście do drewutni było nieudeptane, brnęliśmy tam po uda w miękkim puchu. Już zapadał zmierzch kiedy otwieraliśmy drzwi. Wiało, chmury na moment się rozerwały i pojawiły się resztki złota nad górami. To wszystko znikło już za moment. Nocą padał śnieg.