Siłą rozpędu zeszłam aż do dna kanionu, mapa zapowiadała tam wodę i to nie taką jaką widziałam przy altance (deszczówkę w beczce przeznaczoną na wypadek gdyby ktoś zasłabł). Tu miało być źródło. I faktycznie. Nabrałam (chociaż miałam, wypiłam chyba dużo za mało), zmoczyłam dłonie i głowę. Wokół rosły wspaniałe opuncje wielkie, oblepione żółtymi kwiatami. W zakolu rzeki podobno była kantyna (cokolwiek by to miało znaczyć) schodząc planowałam, że tam zajrzę, kupię sobie może coś słodkiego- taka okazja. Nie dotarłam nawet do połowy drogi. Od upału zrobiło mi się niedobrze, rozbolała mnie głowa, w czarnej wełnianej koszulce byłam spocona jak mops. Dowlokłam się do szlakowego znaku i przysiadłam w cieniu tablicy informacyjnej, był daszek i na słońce wystawały mi tylko stopy. Nie miałam siły na nic. Widziałam jak wiatr zabiera mój kapelusz, jak wlecze go zapyloną ścieżką nie wiedzieć gdzie. Nie wstałam, nie próbowałam go ratować. Przyniosła mi go zatroskana kobieta, jak się okazało kajakarka. Spędzała w kanionie cały sezon organizując spływy. Kazała pić, wachlować się i czekać do czwartej. Wtedy się zwykle ochładza. I tak zrobiłam.
Nawet nie to, że już poczułam się lepiej, ale bałam się, że jak posiedzę dłużej nie zdążę na pole biwakowe, a biwakować tu na dziko nie wolno. Starałam się podchodzić powoli, na ile to możliwe trzymać się cienia. Udało mi się trochę przyśpieszyć dopiero w połowie. Ścieżka była ciekawa, wbita pomiędzy wąskie czerwone skały. Kiedy otworzył się szerszy widok stanęłam jak wryta. To była bardzo ładna dolina, byłam tam sama i wreszcie poczułam chłód. Znalazłam też dojście do wody, mogłam się napić i pomoczyć stopy. Tam minęła mnie para, którą widziałam już wcześniej na zejściu. Z trudem zmobilizowałam się żeby za nimi ruszyć i dotarłam o zmroku. Na chybił trafił wybrałam jakieś puste miejsce, wsunęłam swoje pozwolenie w koszulkę przy słupku z numerem stanowiska. Miejsca pod namioty były porozrzucane po krzakach, każde oddzielnie, wyposażone w stolik i metalową skrzynkę, do której należało schować na noc jedzenie (żeby nie zwabiać tu zwierząt). To pudło było też świetnym miejscem na kuchenkę, idealnie osłaniało wiatr. Po wodę chodziliśmy wszyscy do rzeki, bo kran zakręcono na zimę. Domek strażników był zamknięty, toaleta otwarta i chyba nikt tam niczego nie pilnował.
Teoretycznie mogłam zostać na drugą noc. Tak zrobiła znajoma już para, wyszli na North Rim, przenocowali drugi raz na Cottonwood i wrócili do Grand Canion Village szlakiem Bright Angel (nie Kaibab, którym zeszliśmy) i chyba taki sam pomysł miała grupa, do której mnie dołączono (a której nigdy nie poznałam). Świetny na długi weekend czy święta. Nikt z nich nie musiał się śpieszyć. Rano kanion był chłodny i pusty. Byłam już wysoko, kiedy spotkałam schodzącą z północnej grani strażniczkę, potem co jakiś czas ktoś przechodził, lub przebiegał. Wielka Sobota, nic dziwnego. Znów szłam wąskim czerwonym kanionem. Bywała woda, kwitło sporo kwiatów, przy jakimś wodopoju pojawiły się stadnie wiewiórki- złodziejska szajka. Po południu spotkałam Nicka, przydzielono mu biwak w Bright Angel, ale szedł szybko i mnie dogonił. To było fajne miejsce na postój. Obok mnie siedziała para, którą poznałam wczoraj, Nick też się dosiadł. Zaczęliśmy rozmawiać o jedzeniu, i przypomniało mi się, że miałam kupić sól, a zapomniałam… -Mam sól!- oznajmił Nick i bez pośpiechu wypakował na piach zawartość plecaka. Miał mnóstwo przedziwnych rzeczy, na widok których rasowemu hikerowi ultralight szczęka opadłaby aż do pięt. Sól, podobnie jak pieprz cytrynowy w szklanych słoiczkach (prosto ze sklepu). Pieprzu nie chciałam.
Ponownie spotkaliśmy się na północnej grani. Kran był zakręcony, teren płaski, lesisty zasypany płatami starego śniegu, pełen błota. To była tak wielka różnica, że zgłupieliśmy. -Zostajesz na noc?- spytał Nick (a była druga)- Nie… chyba już sobie pójdę… Ale najpierw trzeba było zdobyć wodę. Miała być przy budynku strażników z kilometr w bok. Brnęłam przez śnieg niepewna czy to w dobrą stronę, Nick został przy nieczynnym kranie i chyba nadal nie wiedział co z sobą zrobić. Zupełnie jak ja… W lesie widziałam znak wskazujący kempingi na North Rim, było do nich ze 2 km (czy mile), prawdopodobnie byłby z nich jakiś widok, nie taki jak z południowej grani, bo ta była inna, postrzępiona bocznymi dolinami. Do tego nie wiedziałam czy wolno nam tu przenocować. Nie było kogo spytać, a w parkowym biurze zapomniałam… Szukając wody minęłam budynki strażników, ale nie zajrzałam. Byłam oszołomiona, zbita z tropu. Postałam, pomarzłam i objuczona pełnymi butelkami wróciłam na szlak. Kilka dni później dziewczyna, którą już wcześniej spotkałam powiedziała, że została na North Rim na noc. Nie było nikogo poza nią, kemping na samej krawędzi uskoku i było niewyobrażalnie pięknie.
Ja w tym czasie przeszłam jeszcze 12 mil, o milę za mało żeby wyjść poza park narodowy. Nie dałam rady. Ścieżka błotnista, omijałam kałuże i bagna, las gęsty, miejscami leżał jeszcze gruby śnieg i kilka razy się pomyliłam i poszłam źle, zgubiłam jakiś zakręt czy zygzak. Nie było też gdzie postawić namiotu, musiałam spać przy samym szlaku.