Arizona Trail cz19 Kaibab Plateau

Ranek słoneczny, tylko lekki mróz. Wstałam wcześnie nie chcąc trafić na parkowych strażników. Kiedy przechodziłam, przed ósmą ich budynek wydawał się zamknięty, nie stał przy nim żaden samochód, ale widziałam mężczyznę, co być może tam biwakował i teraz w jakimś celu szedł do lasu. Wolałam żeby mnie nie widział, chociaż później pomyślałam, że to pewnie Profesor, fizyk, hiker szybszy niż ja, z którym zamieniłam parę słów w kanionie, przy wodopoju okupowanym przez wiewiórki. W bok był szlak do wieży widokowej, nie spodziewałam, że jest przy nim niej stary szałas, otwarty i trochę zdemolowany, ale gdybym o nim wiedziała pewnie bym się jednak dowlokła przed nocą. Teraz celebrowałam tam wielkanocne śniadanie. Widok z wieży nie powalał, było mgliście, ale i tak to było przyjemne miejsce. Dopijałam już drugą herbatę kiedy zobaczyłam Nicka. Ponownie spotkaliśmy się w porze lunchu. Szlak niespodziewanie wynurzył się z chaszczy na skraju czerwonego urwiska, a ponieważ myślałam, że nic już nas nie czeka aż do końca (poza lasem) zrobiło to na mnie duże wrażenie. Wychodziłam na krawędź popatrzeć w wielu miejscach i kiedy zobaczyłam piknikowy stolik usiadłam.

-O! Masz barszcz!-wykrzyknął entuzjastycznie Nick na mój widok. -Chcesz to ci ugotuję?. Chciał. -tylko oliwa mi się właśnie skończyła- mam!- wyciągnął pokaźną butelkę, prawie pełną, więc też sobie dolałam. -Barszcz na Wielkanoc…- rozpływał się w zachwytach Nick- do tego z takim widokiem! -Skąd znasz barszcz?- moja macocha była Polką. Nick uśmiechnął się smutno i pomyślałam, że kryje się za tym coś czego lepiej nie ruszać. Siedzieliśmy, patrzyliśmy na wspaniały widok. Rzeka Colorado cięła różową pustynię u stóp czerwonych gór. Gdzieś bardzo daleko wiła się droga. Powietrze było matowe, kolory wydawały się w nim perłowe, lekko stłumione, jak rysunek pastelowymi kredkami.

-Macie barszcz!- usłyszeliśmy nagle. -Jasne, przecież Wielkanoc- oświadczył Nick. Chciałam dodać, że na wielkanocny barszcz powinien być biały, ale nie zdążyłam. -Które z was jest z Polski?- ona- Nick wskazał mnie dłonią, w której trzymał krwistoczerwoną łyżkę, widać sypnęło mi się za dużo buraków.

-U nas w Australii- kontynuowała kobieta- mówimy, że gdybyśmy mieli mieć sąsiadów, co jest nieprawdopodobne, ale jednak gdyby… to chcielibyśmy żeby to byli Polacy. Na wypadek gdyby nam się coś stało. Wyjechałaś jeszcze przed wojną?- Tak kilka dni przed. Kobieta i mężczyzna jednocześnie skinęli głowami ze zrozumieniem.

Byli turystami, przyjechali tu samochodem, okazało się, że w lesie obok jest parking. Pytali czy czegoś nie potrzebujemy, może wody, albo żeby nam wywieźć śmieci. Nie potrzebowaliśmy niczego.

Kiedy odeszłam Nick dojadał resztki swojego barszczu przy stoliku z takim bałaganem jaki może zrobić tylko wędrowiec. Myślałam, że mnie szybko dogoni, jednak już się nie spotkaliśmy. Szlak na powrót wbił się w las. Było ładnie troszkę górek, sporo polan, brązowych, nie obudzonych jeszcze po zimie. Dopiero niżej, następnego dnia znalazłam troszkę zmarzniętych kwiatków. Biwakowałam na skraju lasu, przy niezbyt zachęcającej kałuży- jedynej wodzie jaką znalazłam. Księżyc w pełni świecił jasno jak w dzień, odzywały się jakieś nocne ptaki.

W dolinie las był jeszcze gęstszy niż wcześniej, połamany, wydawał się bardzo dziki. Na wzgórzach, na które szlak potem wyszedł, spalony, pełen rozkładających się pni. Martwe drewno zaścielało grunt tak szczelnie, że niemal nie było miejsca dla innych roślin. Widziałam troszkę malinowych badyli, przede wszystkim odradzały się młode liściaste drzewa. Głównie osiki, o korze tak białej, że wydawała się świecić. Chociaż to powinno być smutne miejsce, dawne pogorzelisko, idąc tam czułam, że tak tu działa natura. Cykle życia i śmierci są nieuchronne, świat jest z nimi pogodzony, tak musi być i nie nam decydować dlaczego. To było kilkanaście mil, czasem otwierał się wspaniały (choć blady) widok na ciąg różowych wzgórz. Podobał mi się rysunek bezlistnych gałęzi i te wyprane delikatne kolory. Osikowe wzorki powtórzyły się potem w iglastym lesie i zachwycały mnie aż do wieczora. Miałam tylko lekki problem z wodą. Znalazłam staw, ale tak obrzydliwie mętny, podeptany pełen krowich placków, że nie zdecydowałam się z niego nabierać. Liczyłam na niedźwiedzią skrzynkę umieszczoną niedaleko szosy, tej, którą można było dostać się do restauracji w Jacobs lake. Myślałam nawet żeby tam pójść (przydałoby się jeszcze trochę jedzenia), ale przed nocą dotarłam tylko do rozgałęzienia ze 2 mile wcześniej. Był tam płat starego śniegu (czyli woda), i dobre osłonięte miejsce pod namiot. Słońce zaszło bardzo kolorowo, trochę szkoda, że akurat w lesie.

Przy szosie stała toaleta (bez wody), w naszej szlakowej skrzynce same puste butelki i nawet przez moment poczułam się rozczarowana, dopóki nie sięgnęłam głębiej. Leżał tam wspaniały ogromny baton energetyczny, co to składał się z samych zdrowych rzeczy nie miał ani jednego konserwantu za to aż 650 kalorii. Był kanadyjski. Pomyślałam ciepło o Jasonie i Van Goghu (chociaż Kanadyjczyków było na tym szlaku więcej). I uznałam, że 650 kalorii mi wystarczy. Minęłam szosę, wyszukałam staw co go nie zaznaczono go w nawigacji Farout (ale ktoś o nim wspomniał w komentarzu). Błotnisty, trzeba było do niego odrobinkę zejść, ale woda to woda, bez niej nie ma życia. Szlak biegł lesistą granią. Sosenki przeszły w pogorzelisko. Był tam zbiornik wody dla dzikich zwierząt, gołą ziemię porastały łany jaskrawych kwiatów. Po niektórych spalonych pniach zostały tylko dziury w ziemi. Niesamowite, że wypaliły się też grube korzenie i to tak głęboko pod powierzchnią. Mocno wiało. Pomiędzy kikutami bez przeszkód tańcowały tumany kurzu, i chociaż próbowałam się schować moje drugie śniadanie zgrzytało. Nie zdawałam sobie sprawy jak źle będzie już za moment, na odkrytej płaskiej przestrzeni.

Share

2 komentarze do “Arizona Trail cz19 Kaibab Plateau”

  1. Polska macocha i to, że od puściłaś temat, kojarzy mi się z książkami. To znaczy często w książkach przewrotnie ciekawsze są wątki poboczne niż akcja główna. Niestety trzeba zadowolić się tylko tym co autor chciał napisać. Ale jakby nie patrzeć strasznie rozpalają ciekawość. Tutaj podobnie. jednak gdy spotykamy taką osobę kierując się jakimś wyczuciem, lub delikatnością odpuszczamy. Mimo, że to może budzić ogromną ciekawość z różnych przyczyn. Niekoniecznie z powodu wścibstwa. Mnie na przykład chyba najbardziej to, że moja krajanka coś przeskrobała…
    Natomiast opinia australijczyków na nasz temat bardzo budująca.

    1. Widzisz to też pytanie granice prywatności moich bohaterów. To nie powieść, wszyscy jesteśmy prawdziwi i zwykle wiem o ludziach wiecej, ale tego nie piszę. Pamiętnik to dość dziwaczny gatunek literacki. Sama prawda, ale jak w fotografii jednak wykadrowana.
      Australijczycy faktycznie mili i ta niezwykła popularnośc barszczu!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »