W dziennym świetle miejsce gdzie nocowałam nie wydaje się już tak niestosowne i groźne. Rzeka szumi zachęcająco, więc się myję, szlak wcale nie przekracza jej w bród, biegnie mostem schowanym w krzakach i dlatego go nie widziałam nocą. I choć nie ma tego na mojej mapie są znaki, do tego w kilku kierunkach. Próbuję je rozpoznać na mapy.cz posklejać niepołączone ścieżki, ale to nic nie daje. Nie ma i już. Waham się i choć bardziej po drodze byłoby ruszyć wprost na zachód, zawracam na południe w stronę Tolla. Na mapie jest tam kilka szlaków, to pewnie oznacza coś ciekawego, mam czas.
Ścieżka nie biegnie wzdłuż drogi (czego się bałam), wspina się na wzgórza z pięknym widokiem, jest śliczna, oznakowana żółto, obrośnięta równie żółtymi żarnowcami. W końcu wyprowadza mnie na zakręt szosy, tuż przed wsią i tuż przed codzienną burzą. Zdążam do baru, pojawia się telefoniczna sieć i dostaję wiadomość od Jasia, ładowarka, która powinna być w Ajaccio za dwa dni, spóźni się o kolejne 10. Zdezorientowana ruszam do sklepu prowadzonego przez starszą panią. Już miała zamykać, bo burza… Nie ma wydać, więc maszeruję jeszcze do jej kuchni (równie ładnej, jak ta która widziałam kilka dni wcześniej). Deszcz łaskawie czeka aż wrócę do swojego plecaka w barze. Wyciągam spinkę, którą znalazłam na col de Giorgio, tnę scyzoryczkiem kable, skręcam ze spinką i spinam baterię z ładowarką od telefonu, prąd jest na oko podobny napięcie właściwe może zadziała… Nie zdąży! Pan co prowadzi bar kiwa, że już zamyka. Po jego odejściu próbuję podpiąć się do oświetlenia (niestety jest wyłączone) i tak zastaje mnie kobieta w moim wieku co spóźniła się, a wpadła po papierosy. -Chodź doładujesz u mnie w domu- słyszę.
Sabine ma taras ustawiony jak każdy w Tolla w stronę jeziora. Jest tu najmłodszą osobą. Tylko w weekendy kiedy do dziadków zjeżdżają wnuki w Tolla panuje harmider. Dni w tygodniu są cichutkie, spokojne. Nie ma tu szkoły (bo nie ma potrzeby), są wypielęgnowane ogródki, pozamiatane kamienne zaułki i widok – naprawdę wspaniały. Zaporowe jezioro wypełniło skalistą dolinkę w latach 60, wygląda naturalnie, choć da się wypatrzyć tamę. Kiedy czekam na naładowanie baterii po jego tafli przetaczają się gwałtowne szkwały, deszcz zmywa średniowieczny bruk, a Sabine smaży dla nas tradycyjny korsykański omlet z miętą. Jaja od własnych kur, mięta z ogrodu. – Urodziłam się i dorastałam w Paryżu- mówi- ale za nic bym tam nie wróciła. Najpiękniej, najszczęśliwiej jest tu.-
Podłączona na spinkę bateria nie sygnalizuje stopnia naładowania. Nie jestem pewna czy w ogóle się ładuje i dla pewności wyciągam ją czasem i wkładam do aparatu żeby popatrzyć na wskaźnik. Chyba niepotrzebnie, bo choć udało mi się sięgnąć jednej kreski już dalej nic się nie dzieje. Może lepiej było nie ruszać…
Dopijamy butelkę białego wina. Cieszymy (obie) z tego spokojnego cichego popołudnia, z widokiem, z zapachem mokrej ziemi, ja też z prysznica. Wychodzę w sam raz żeby zdążyć się wdrapać na grań przed nocą. To duże strome podejścia, ale jestem wypoczęta i idzie mi to wyjątkowo szybko (pomimo stałego bólu kręgosłupa). Kolejna burza popędza więc stawiam namiot w pierwszym lepszym miejscu na grani. Tylko tam płasko. Leje chyba z godzinę, udaje mi się wypełnić wszystkie butelki, nawet zjeść niewygodnie, bo na leżąco. Wokół namiotu rośnie potężna kałuża.
Noc jest sucha, poranek chłodny. Przedzieram się przez mokrą roślinność do szlaku, który wieczorem zgubiłam. Biegnie na fragmentach drogą, czasem daje się z niej zejść i iść granią. Po południu trafiam na piękny skalny fragment tuż nad urwiskiem. Otwiera się daleki widok na Ajaccio. -Jak dobrze, że tam nie muszę iść- myślę zadowolona z eksperymentu z ładowaniem, pewna że jakoś to będzie, przecież można podładowywać do jednej kreski co kilka dni.
-Zrezygnuj z tego zakupu- piszę Jasiowi- 10 dni to zdecydowanie za długo, będę już wracać. -W dole, w dolinie którą kursuje kolejka z Corte kłębią się mgły. Nigdy bym tu nie trafiła gdyby nie pomysł z powrotem do Ajaccio, a jest tu pięknie, nie ma zupełnie nikogo, a są znaki, choć ich nie widzę na mapie.
Najpiękniejszy kawałek trafia mi się już pod koniec. Ścieżka wspina się na bardzo wysoki trawers, jest miejscami wykuta, bardzo wąska, w kłębach mgły wydaje się aż nierzeczywista, bajkowa, ale na końcu jak wszędzie tu pasą się świnie. Kto by pomyślał, że to górskie zwierzęta!
Muszę zejść do Strada Antica de Gravona, prowadzi (doliną) na Col de Vizavonna. I jest fajny, choć dużo przy nim świńskich bajorek i wydeptanych do gołej ziemi placków w lesie- przy otwartych na oścież chlewikach. Biwakuję za wiszącym mostem, rano znów próbuję szczęścia w kolejnej wsi. Bateria grzeje się lekko myślę, że to dobry znak, więc siedzę. Zresztą i tak pada. Huczą pioruny. Przez uchylone drzwi baru widać chmury na grani Monte d’Oro. Ruszam w końcu choć nadal kropi. Szlak wspina się wyżej, bliżej gór. Piękne kwieciste łączki, bukowy las, most rozpięty na stalowych linach. Są drogowskazy, pewnie można by stąd ciekawie pójść, ale tych dróżek nie widzę na mapie. Mojej ścieżki zresztą też nie, więc gubię ją przy pierwszej sposobności i tuż przed wieczorną burzą ląduję na końcu szutrówki. Stoi tam kempingowiec, para młodych Niemców zaprasza, częstują piwem (bezalkoholowym), podłączają moją baterię (na spinki) do gniazdka. Rozbijam namiot niedaleko nich na skale. Pioruny hałasują tak, że zaczynam się bać. Rano las ocieka, nie udaje mi się odnaleźć szlaku więc z braku innych pomysłów idę szosą, aż pojawi się pierwszy możliwy skręt. Daleko w dole wiją się tory ponad stuletniej kolejki, co zaraz wbije się w tunel żeby wynurzyć się znów na przełęczy i pod ziemią pokonać niewiarygodny jak na czas budowy tej linii podjazd- 1400 metrów z poziomu morza. Wyciągam aparat, ale bateria już siadła, udało się nabić tylko na jedną klatkę. Myślę, że plecy bolą mnie nie, bo aparat jest ciężki, tylko bo tak bezużyteczny…