Korsyka 23 cz9 Vizavonna-Corte-Monte Petrone

Choć byłam na przełęczy Vizavonna kilka razy pierwszy raz zbaczam żeby zobaczyć fort. Została po nim ruina, kilka ścian, ale jest ścieżka i dzięki niej nie muszę iść drogą. Staram się też nie iść GR-em, bo rozdeptany i zatłoczony, i klucząc zdziwiona wpadam na park linowy. Ktoś tnie gałęzie czy pnie w dzikim lesie, jakby ci co potrzebują małpich gajów nie mogli sobie na nich pobrykać w mieście. Dźwięk pił aż wierci w głowie, więc uciekam w przypadkową ledwo deptaną ścieżkę i jest ok, tylko muszę potem pokonać rzekę w bród. W międzyczasie nadciąga wał chmur, zaczyna kropić. Już z daleka widzę napis „Refugio” i choć wiem, że tu nie ma schroniska biegnę z nadzieją. Zderzenie z miejscową „gościnnością” zbija mnie z tropu zanim zdążę zamówić kawę. I potem jest już tylko gorzej. Nie można zapytać, nie można przeczytać składu na opakowaniu (a jest tu sklepik), plecak musi wylecieć na zewnątrz (czyli na deszcz), akceptowana jest tylko gotówka, a mówić wolno wyłącznie po francusku. Po wypiciu (nie udaje mi się niestety nic zjeść) należy się natychmiast ulotnić, zwolnić miejsce. Przesiadam się do stolika pary Niemców. Na zewnątrz leje, jest lodowato, podłączyłam swój zestaw do ładowania na spinkę. Nie wyjdę. Kelnerka mrozi mnie wzrokiem co i rusz, ale Niemcy są mili więc sobie tak siedzimy jak gdyby nigdy nic. Wychodzimy dopiero kiedy kończą się miejsca i kolejni mokrzy wędrowcy nie mają gdzie siąść. Ze zdziwieniem obserwujemy jak potulnie wystawiają swoje bagaże na deszcz, jak namakają rzędy plecaków, kurtki peleryny i buty. Wszyscy ci ludzie wsiądą do wagoniku i zjadą w dół, ale o tym dowiem się dopiero za chwilę. Czekam jeszcze z godzinę w pomieszczeniu na stacji i kiedy deszcz słabnie ruszam w dół. Nie spodziewałam się niczego ciekawego, a łącznik który ma mnie doprowadzić do Mara a Mare Central jest śliczny. Dziki ciemny bardzo gesty las, wodospady. Nad jedną z rzek rozłożyła się para. Widzę ich z mostu i aż przystaję, dziewczyna ma na szyi canona! Są zdziwieni, ale pożyczają mi ładowarkę. Zostawiam im plecak i numer telefonu i pędzę do najbliższego baru. Znów leje, znów czekam pod dachem, czas mija, a prądu w baterii nie przybywa. Ładowarka ma inne styki i choć udaje mi się je dobrze podłączyć coś jest nie tak- pewnie trzeba było przycisnąć -tłucze mi się po głowie kiedy pędzę z powrotem mokrą szosą.

Z kolejnego pasma wzgórz widzę twierdzę ponad Vivario i dalekie już oświetlone słońcem pasma gór. Ścieżka zbiega do wsi zygzakiem, przebijam się przez czyjeś podwórka, z dołu dobiega hałas gwałtownej kłótni. Otyły chłopak w plastikowym piłkarskim stroju poprzyklejanym do spoconych ramion i nóg krzyczy do mężczyzny co siedzi w barze. Nie odważam się im przerwać i przejść. Robię pobieżne zakupy w sklepie i znów przebijam się przez ciasne podwórka wzdłuż pomarańczowych znaków Mara a Mare. Na jednym staję, rozglądam się, bo jakoś mi umknął ślad ścieżka. Z ogródka wychyla się starszy pan i przejęty tłumaczy gdzie biegnie szlak.

W lesie przecinam dwie rzeczki obie rozlane tak, że muszę brodzić. Ścieżka wspina się na zbocze trawersem, już prawie wieczór, rozglądam się za miejscem na biwak, ale w makii nie ma żadnych dziur, kolczasta stromizna pozalewana troszkę przez wątłe cieki, które teraz po deszczu wezbrały, opuszczona średniowieczna wieś, bacówka (zamieszkana, bo widzę psa). Już przechodzi mi przez myśl żeby rozbić namiocik na drodze (jest płaska), kiedy widzę spychacz co na nią spadł.

Udaje mi się zboczyć w las i tam znajduję niezłe miejsce. Żal mi widoku, tak pięknie wyglądał stąd Monte d’Oro… Rano okazuje się, że mogłam zabiwakować wyżej, na grani. Ścieżka nie zbliżyła się wcale do drogi, nie ma nikogo. W słońcu przechodzę przez kilka cichutkich wsi, przedzieram przez chaszcze, przez strumyk, robi się coraz cieplej. Upał dopada mnie na podejściu, w jednym z miasteczek polewam się cała wodą, siadam w cieniu pod urzędem miejskim, nie ma sklepów, bary są pozamykane, bo siesta, ludzie pochowani w domach. Z ulgą zanurzam się znów w las, a pogoda natychmiast się zmienia. Niebo mętnieje, na horyzoncie rośnie burzowa chmura. Obserwuję ją ze zbocza ostatniej góry, która mnie jeszcze dzieli od Corte, przyśpieszam, choć mnie boli kręgosłup. Pasterski szałas jest zamknięty, więc go mijam. Na polanie pasie się stado czarnych koni. Burza dopada mnie w najwyższym punkcie grani. Ogromna tropikalna zlewa. Zdążam tylko usiąść pod krzakiem i nakryć się cała peleryną. Siedzę z godzinę i zwlekam się zesztywniała. To chyba najgorsza pozycja dla moich pleców. Bolą jak diabli.

Po deszczu co spadł na rozgrzaną ziemię wznoszą się mgły. Ścieżka ginie mi gdzieś i kiedy się zorientuję jest już za późno, nie chcę wracać. Polną dróżką dochodzę do szosy ruszam w dół. Przy asfalcie jest agroturystyka. Do Corte jeszcze ze 2 km, więc skręcam, myśląc co za różnica, to też kemping. W jadalni siedzi rozbawiony tłum, właścicielka zapytana czy jeszcze coś może zostało zapewnia, że mnie nakarmi za 10 euro, więc odwieszam ociekającą pelerynę i grzeję się w cieplutkim wnętrzu.

Na deser jest własnej roboty pleśniowy serek i konfitura, tak pyszna, że kupuję słoiczek. Na polu namiotowym jestem sama, nie umiem włączyć światła pod prysznicem, ale mam latarkę. Podoba mi się to miejsce.

Rano nad Corte snuje się perłowa mgła, nie śpieszę się. W mieście jest upał. Pani w aptece zapytana o przeciwbólowe mówi, -może lepiej pozbyć się z brzucha tej torby?- Nie udaje mi się zdobyć ładowarki, nie ma baterii, które mogłyby ją zastąpić gdybym wiedziała jak je podpiąć do aparatu. Tracę czas zaglądając do każdego sklepu i kiedy wreszcie ruszam dalej znów idzie burza.

Dawno nie widziałam tak ciężkiej chmury, spodziewając się najgorszego uciekam w jedyne miejsce pod dachem w tunel kolejki. Ręce mi się kleją od dzikich czereśni co rosły niedaleko na polu, czekam na deszcz żeby je porządnie przepłukać. Chmury harcują, trzy burze kłócą się o możliwość zlania mnie, kręcą, zderzają, nie mogę oderwać oczu od nieba, ale spada z tego tylko kilka kropel więc dłonie nadal mi się lepią kiedy wychodzę.

Szlak wspina się ponad las i robi się pięknie. Przysiadami w cudnej kamiennej wsi, patrzę niepewnie na fontannę. -Czy ta woda się nadaje do picia- zaraz spróbuję- zgrywa się łysy, starszy mężczyzna i rzeczywiście nabiera, gulgoce, łyka- Wszyscy pijemy- śmieje się drugi. Na górze gdzie dopadła mnie wczoraj burza drą się chmury. Nie chce mi się ruszać. Tak tu wygodnie, tak ładnie. Obok ławeczki jest nawet kosz na śmieci. Do nocy mijam jeszcze jedną wieś, mijam grań, którą biegnie droga, porzucam szlak, bo schodzi w mokre chaszcze i idę spać do kapliczki, którą widziałam przelotnie z góry. Jest zamknięta, ale wokół płaski plac, stoi ławeczka, a po drodze było dobre źródło.

Rano muszę do niego wrócić. Odchodził stamtąd nieznany mojej mapie szlak, z opisu w niezłym kierunku, na północ. Początek jest w miarę wydeptany, dalej gąszcz. Przedzieram się przez krzaki wspinam po gałęziach, drapię, oblepiam igliwiem, liśćmi, zgarniam pajęczyny. Kapliczka świętego Antoniego stoi na czubku skały i wcale nie chce mi się do niej wspinać. Idę dalej ku następnej kapliczce, plątaniną ścieżek i polnych dróg. Kiedy dopadam przełączki zaczyna lać. Kulę się pod okapem bluszczu, ubieram w pelerynę, ruszam. I wracam. To bez sensu, lepiej przeczekać i ten deszcz. Tylko gdzie? Solidne drzwi czternastowiecznego kościółka szpeci potężna kłódka, okap ledwo wystaje nad fundament- płytką ławkę otaczającą cały budynek. Nie mieszczę się na niej na wznak, ale jeśli się położyć na boku deszcz mija mnie o milimetry, wystaje plecak, więc nakrywam go peleryną. Kamień jest zimny, co jakiś czas wstaję i rozpłaszczona przy ścianie patrzę na gęstą firankę deszczu. Nie wieje, krople spadają pionowo. Drogą, którą będę musiała pójść płyną potoki błota.

Nie przestaną kiedy już minie ulewa i ruszę. Niepotrzebnie leżałam na zimnym plecy bolą mnie teraz przy każdym kroku. Wracam pod dach i chowam aparat do plecaka. I tak pada i tak nie mam jak robić zdjęć. Potworna torba uwieszona na brzuchu flaczeje, plecy bolą teraz trochę mniej- może bo połknęłam tabletkę- myślę i idę w deszcz.

Za szosą odbijam w polną drogę, a z niej w ścieżkę. Najpierw niestety ją mijam, potem próbuję do niej dojść przez las. Takie rzeczy to nie na Korsyce, wracam zmordowana, podrapana kolczastymi chaszczami i znów pnę się ślamazarnie do góry, boli mnie w zasadzie każdy krok. W lesie utknęła mgła. Znów gubię ścieżkę i zdziwiona wychodzę na mały kamienny szałas. Jest otwarty. -Nie mam wody!- przypomina mi się, wylałam, bo nie dałam rady jej nieść. Łażę wokół, ale tu nic nie ma. Wąż, który ktoś przyciągnął z daleka jest suchy. Ratuje mnie deszcz. Podstawiam pod krawędź dachu wszystko co mam, nawet tutejsze niebyt czyste wiadro. Ktoś musi tu bywać. Na półce leży czekoladowy batonik i niepełna puszka naboi. Pod grobem poprzednich użytkowników stoi świeczka. Dwóch mężczyzn urodzonych w początkach 20 wieku. Tłumacz googla powie mi potem, że na ich krzyżu napisano: „Tutaj zostali brutalnie zamordowani bracia Ruggier przez legionistę Wernera L. 24 września 1976roku”.

Prycza jest wąska, choć chyba dwuosobowa. Zbudowana z ziemi, to wzniesienie, oddzielone murkiem z kamieni. Nie ma tu okna, zostawiam uchylone drzwi. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś mieszkał tak przez całe życie. Że chodził gdzieś daleko po wodę, tak niedawno, zaledwie 50 lat temu. Plecy bolą mnie upiornie przez całą noc. Budzę się wielokrotnie, przy każdym ruchu. Ledwo się zwlekam.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »