W Port de Centuri zaczyna się nadbrzeżna ścieżka okrążająca północne wybrzeże Cap Corse, celuję żeby tam trafić. Mojego szlaku nie ma w nawigacji, więc kluczę i nieustannie dziwi mnie, że znajduję znaki. Trafiam na zabytkowy wiatrak, 3 średniowieczne wieże i na wspaniałą kamienną wieś -Cannelle ściśniętą na bardzo stromym stoku. Domy są spiętrzone jeden na drugim tak gęsto, że uliczki stały się tunelami. Źródło wysącza się ze skały, w 18 wieku obudowano je różową kapliczką. W malutkiej grocie stoi ławeczka jest tam chłód i cień więc zaszywam się z myślą żeby przeczekać skwar, ale przychodzą całe grupy turystów. Ktoś kąpie w basenie/starej pralni psa (a wstydziłam się zamoczyć tam nogi!), wszyscy fotografują kapliczkę i siebie z przodu, z boku, z jedną koleżanką i potem z drugą i przed odejściem jeszcze raz. Ktoś sprawdza w internecie i dowiaduję się, że to chapelle de la Trinité, że zwykł był tu siadywać pewien sławny pisarz i nawet przez moment pamiętam, który to był.
Zejście jest strome ze wspaniałym widokiem na wybrzeże. W Port de Centuri są sklepy i bary, mnóstwo lodziarni. Kiedy ruszam na szlaku nie ma już prawie ludzi, więc uznaję, że się dyskretnie wykąpię. Chowam się na wszelki wypadek za skałą ( bo nie mam zamiaru wkładać kostiumu), z drugiej strony rozłożyła się starsza pani. Zdążę wyjść i owinąć się w ręcznik, kiedy usłyszę krzyk i z góry zbiegnie do niej kilka osób. Okazuje się, że się wywróciła i z nosa leci jej strumień krwi. Ludzie już wezwali pogotowie, mieli apteczkę, więc zostawiam im tylko listek przeciwbólowych, które brałam kilka dni wcześniej na kręgosłup- bo pani skulona masuje ramię widać też przy okazji stłuczone.
Szlak jest śliczny. Biegnie bardzo blisko brzegu, ale zejść do wody jest na nim tylko kilka. Upał nie słabnie, odzywa się zwykła codzienna burza i przypomina mi się, że ostatnie dwa dni były suche, więc to wcale nie tak że padało codziennie przez miesiąc. Zza skał wynurza się deszczowa chmura, mijam akurat bardzo stare szałasy, zaglądam ale wnętrza pachną pleśnią. „Deszcz to deszcz nic strasznego” myślę i ruszam, a burza łaskawie mnie mija i wylewa co miała wylać na wzgórzach. Teraz w górach jest już kompletnie pusto. Mój szlak wywija kilka stromych hołubców, przechodzi niewysoką przełęcz i zbiega makią w kierunku latarni na cyplu. Mam ochotę się wykąpać, ale jedna butelka, którą wypełniłam we wsi to za mało, chce mi się pić, więc gnam w kierunku prawdopodobnego źródła. Okazuje się strumykiem, wodę trzeba by przefiltrować, nie chce mi się i wyciągam palnik, gotuję całkiem solidny obiad. Co tam, przecież nie ma pośpiechu. Kiedy dopijam herbatę nakrywa mnie cień i robi się chłodno. Przypomina mi się, że chciałam pływać, więc przebiegam górkę i schodzę na kamienistą plażę. Uff zdążyłam przed cieniem! Rozbieram się szybko, z zapałem wskakuję do wody, ale to już północne nie zachodnie wybrzeże, fala jest silna, dno poszarpane i skaliste, więc tylko trochę się chlapię.
Kiedy odchodzę zatokę nakrywa cień. Z góry widzę jak nasuwa się powoli na stare zabudowania kolejnej wsi (Tollare) i najdłużej zatrzymuje na latarni. Zanim dojdę do baru nakryje już całe wybrzeże. Kolory zbladną, trzeba będzie naciągnąć wiatrówkę.
-Czy mogę tu gdzieś rozbić namiot?- kobieta za barem patrzy jakbym się urwała z choinki, choć przed chwilką otwierała mi piwo. -Nie!- mówi kiedy pytam drugi raz.- Tam jest pole biwakowe dla kempingowców- wskazuje. Więc idę, chociaż widziałam je z góry. Pylisty ubity plac bez toalety. Nie ma recepcji, nikt nie odbiera podanego na bramce telefonu. Kamyki chrzęszczą nie widzę ani skrawka miejsca pod namiot. I chociaż już zapada zmrok odwracam się na pięcie i gnam do kolejnej wsi. W Barcaggio włączają się już lampy, kiedy je mijam. Z baru wydobywa się muzyka i gwar, ale nawet tam nie zaglądam. Nie ma po co. Wcześniej zajrzałam w każde krzaki, ale nigdzie nie udało mi się schować. Nie wiem na co liczę mijając ostatnie zabudowania i kątem oka widzę skręt na parking. Stoi tam kilka kempingowców. Mówią, że rano ktoś przyjdzie po zapłatę więc wciskam się na jedyny spłachetek trawki pomiędzy rzekę i ubitą ziemię.-Gdybyś czegoś potrzebowała wołaj- wychylają się ze swojego kampera Niemcy. Na horyzoncie błyska latarnia morska na wyspie, plaża pachnie zbutwiałymi liśćmi, przez ich zwały przebija się bystra rzeczka.
Burza zaczyna się po północy, a kończy po południu. Pioruny tłuką tak, że pierwszy kempingowiec wyrusza dopiero po jedenastej. I ja też dopiero wtedy odważam się wykorzystać deszczówkę co jej nałapałam do garnuszka i ugotować śniadanie. Kiedy zwijam namiot jeszcze we mżawce parking jest pusty i wypełniony ogromną kałużą. Nikt się mną nie interesuje.
Szlak biegnie plażą pozarastaną gąszczem mikołajków. Na górach, którymi tu przyszłam wiszą mgły, ale pogoda się stopniowo poprawia, deszcz słabnie. Najbardziej północny punkt Korsyki niczym się nie wyróżnia. Jest z niego widok na piękną wieżę, więc myślę, że się tam zatrzymam. Sfotografuję, ugotuję herbatę. I faktycznie to niezłe miejsce, we wnętrzu jest zacisznie i palnik mi nieco mniej świruje.
Zanim skończę przestaje padać, a potem pogoda poprawia się na tyle, że schodzę po skałach do morza i troszkę pływam. Woda jest zimna, przejrzysta. Bardzo słona. Góry łagodnieją, wybrzeże się wypłaszcza, na horyzoncie widać wyspę Capri. Mijam wieżę i jeszcze kilka plaż, na jednej da się lepiej popływać więc pływam i marznę, bo znów się ochładza. Znad gór wynurza się piękne kowadło burzowe- regularne i kuliste niemal jak atomowy grzyb. Kiedy dochodzę do Macinagio mży. Kemping jest wielki i pusty, woda pod prysznicem gorąca, a wiata szczelna i można tam sobie siedzieć dowolnie długo.
Dociera do mnie, że to już koniec. Przeszłam z południa na północ wyspy, kluczyłam tyle ile tylko się dało, a to co zostawiłam na potem (bo chcę mieć powód żeby jeszcze wrócić na Korsykę) wystarczy co najwyżej na tydzień, dwa…
Rano guzdram się, więc autobus co był o 9-tej ucieka. Nieprzejęta tym specjalnie łapię stopa, a że znów pada idzie mi to raczej opornie. Ktoś podrzuca mnie 10 km. W prawo, w góry odbija asfaltowa droga. Myślę, rozglądam się i skręcam. Co tam, mam przecież czas, a wolę jechać zachodnim nie wschodnim wybrzeżem, bo tu jest płasko i z drogi widać najwyżej las. Staruszek podwozi mnie do szpitala, leży jak gdyby nigdy nic w środku lasu. Idę, podjeżdżam po 2-3 km, aż ktoś powie, że skręca w góry, a ja nie wyjdę i dojadę z nim do małej wsi na koniec drogi.
Przejdę jeszcze kilkanaście kilometrów aż do przełęczy, na której już byłam. Zgoni mnie burza, z góry zobaczę błękit morza i plażę, więc tam zejdę, wykąpię się i złapię stopa. Młodzi Francuzi zabiorą mnie do Nonza. Pomyślę, że została mi co najwyżej jedna klatka więc zostawię aparat w plecaku i pożałuję. Z góry z kawiarni popatrzymy na szarą plażę, którą morze usypało z azbestu. Odpady z kopalni wrzucano bezpośrednio w zatokę, na nowotwory umierali ludzie we wszystkich okolicznych wsiach też ci mieszkający wzdłuż drogi, którą pylisty urobek wożono do portu w Bastii. Canari było największą kopalnią azbestu w Europie. Działało od 1946 do 1965 roku.
Dotrę do Bastii zbyt późno i zamiast do hotelu (żeby poczekać na poranny prom) wsiądę na statek do Savony. Przez dzień, który w ten sposób uzyskam przejadę stopem fragment liguryjskiego wybrzeża, ale to już inna historia.
PS: jedno z ostatnich zdjęć przedstawia jedyny aparat Canon 5D mkIII jaki widziałam na Korsyce tej wiosny. Leżał na stoliku w kawiarni w Nonza, a jego właściciel zapomniał ładowarki. Niewiele by to zmieniło gdyby ją miał, ale zabrzmiało jak chichot losu.
PS2: w galerii są zdjęcia z aparatu i telefonu, kilka się powtarza, zostawiam je, bo ciekawi mnie co pomyślicie i co sama o nich pomyślę za jakiś czas.