Wyszliśmy z Monetier les Bains po południu i do zmroku niewiele podeszliśmy. Potwornie wiało. Nasze próby rozłożenie biwaku koło źródeł wód mineralnych(ok 1800 m npm) spełzły na niczym. Same źródła są zamknięte na głucho, obok jest piękny namiotowy placyk, niestety w takiej wichurze nie dałoby się nic ugotować.
Wzdłuż rzeki ciągnął lodowaty przeciąg. Podeszliśmy jeszcze kawałek i rozłożyliśmy się na pięknej łączce otulonej starymi drzewami. Trochę bardziej zacisznej, ale niezbyt płaskiej. Spaliśmy w workach biwakowych. Było nisko, więc ciepło.
Rano wiało zdecydowanie mniej a niebo było nieskazitelnie błękitne. Podeszliśmy jeszcze kawałek tym samym szlakiem. Jest oznakowany, ale nie mogę sobie teraz przypomnieć co wskazywały drogowskazy. Tak czy siak na koniec okazało się to absurdalne. Przy progu doliny jest rozwidlenie. Jedna ścieżka -oznakowana- prowadzi do doliny Vall de la Montagnolle, druga w kierunku Pic Jean Gauthier. Pewnie poszlibyśmy według znaków czyli do wysokiej doliny, ale kiedy siedzieliśmy na rozstaju studiując mapę dogonił nas uzbrojony w staroświecki czekan staruszek. Szedł na lodowiec, więc my postanowiliśmy zrobić to samo.
Poszliśmy za nim, ale bardzo szybko okazało się, że za nic nie utrzymamy takiego tempa! W końcu widzieliśmy tylko malutką sylwetkę. Mieliśmy nadzieję przejść przez Col de Monetier do schroniska Glacier Blanc. Gdyby starszy pan tam poszedł mielibyśmy ślad.
Niestety doszedł tylko do progu poniżej lodowca wiszącego pod granią Pic Gauthier i Pic de Paveoux. Kiedy tam dochodziliśmy przed nami urwała się mała kamienna lawinka.
Było już po południu i lodowiec rozmarzał. Śnieg bardzo zmiękł. Starszy Pan (zapytany o wiek powiedział, że ma tylko 77 lat) zawrócił i zszedł, a my podeszliśmy jeszcze kawałek, a potem też zeszliśmy. Wąska półka nachylona powyżej 40 stopni, a zawieszona nad kilkudziesięciometrową moreną nie nadawała się do przejścia bez czekanów. Ten kawałek jest na mapie zaznaczony jako trudny. Rzeczywiście nie wyglądał łatwo. Podobno, wiemy to tylko od starszego Pana, największych trudności wcale nie widać, pod rozmiękłym w południe śniegiem jest lód.
Zawróciliśmy z prawdziwym żalem. To był nasz pierwszy kontakt z Ecrins. Wyglądało na to, że tu już nie będzie tak łatwo jak w lepiej nam znanych niższych partiach gór. Zeszliśmy 1000 metrów do rozwidlenia, podeszliśmy 800 m znakowanym, zarośniętym gąszczem zawilców szlakiem i z naiwnością początkujących zaatakowaliśmy z kolei ścieżkę zaznaczoną na mapie czarnymi kropeczkami zmierzającą do Lac Eychauda.
Takie rzeczy w Pirenejach czy nawet w Mont Thabor byłyby najwyżej trochę przykre. Ta, była nie do znalezienia. Bardzo strome skały, z małymi piargowymi półkami poprzecinane przez rozmiękły śnieg. Nad tym skalna grań jak gęsty grzebień i nie wiadomo która przełączka jest która. Z już trochę większą pokorą zdecydowaliśmy się w takim razie iść do lac Eychauda w kółko. Wdrapaliśmy się na oznaczoną ciągłą linią, ale miejscami dość trudną (dróżka się oberwała) przełącz Pas de la Anne i z rozpędu zaczęliśmy iść graniową ścieżką z pięknym oznakowaniem, niestety eksponowaną i strasznie kruchą. Crete de Cibouit na mapie to czarne kropki w naturze – gęsto oznakowany szlak. Zawróciliśmy po kilkuset metrach. Było zbyt mokro, zbyt ryzykownie i zbyt późno.
Wróciliśmy do Pass Annie, zeszliśmy przez błocko i śnieg prosto pod jakieś wyciągi, poleźliśmy mokrym trawersem wzdłuż gór, wdrapaliśmy po nartostradzie (w większości był na niej jeszcze śnieg) na Col Eychauda i spotkaliśmy GR54. Poszliśmy nim kawałek, ale nas znudził.
Zeszliśmy wzdłuż pięknie meandrującej rzeczki ( pod wyciągiem) na przełączkę w zasadzie próg, a potem ścieżynką z oszałamiającym widokiem przeleźliśmy po niesamowicie kruchych i dzikich skałkach ( nie jest trudno) aż do zbocza po którym zygzakiem schodził GR. Wiało okrutnie i robiło się coraz ciemniej, ale musieliśmy zejść jeszcze niżej do wody. Rozłożyliśmy nasze worki na niezbyt płaskich trawkach za dużym kamieniem. Nocą było zimno.