Hej, wróciłam więc… wracam też do przerwanej relacji z Ecrins :)
Przejście przez Glacier Noir zajęło nam ze dwie godziny, troszkę czasu zeszło też na pokonanie moreny i zwalisk kamiennych bloków tuż przed nią. Zawróciliśmy sprzed samej grani nie dochodząc na Col de la Temple. Zachmurzyło się, a na górze potwornie wiało. Niemal odrywało od podłoża. Chociaż pomysł przejścia na drugą stronę był kuszący, zostalibyśmy odcięci od naszych pozostawionych w sklepie „niepotrzebnych” rzeczy, a powrót przy złej pogodzie byłby niemożliwy. Drugą stronę gór z miejscowością Berarde oddzielały lodowce i wysokie przełęcze, ewentualnie jakieś 150 km dróg. Z odrobiną żalu zawróciliśmy i poszliśmy lodowcem w dół. Kiedy rano przechodziliśmy przez stromy płat śniegu przecinający morenę (na zdjęciach z poprzedniej strony widać kreskę- „ścieżkę”) lód był jeszcze zmrożony po nocy i raki świetnie trzymały. Jednak po południu kiedy schodziliśmy tą sama drogą lód rozmiękł, a pod spodem pojawiły się podejrzane dziury. Szłam pierwsza i zamiast trawersować stromiznę zeszłam wprost na dół nie słuchając protestów kolegi. Szliśmy związani więc nie miał biedak wyboru. Dzięki temu zeszliśmy pod sam wodospad i mamy piękne, bardzo dramatyczne zdjęcia czoła Glacier Noir (w poprzednim wpisie). Tak naprawdę bałam się chyba na zapas, bo czwórka Francuzów schodząca z pół godziny po nas utrzymała się na podejrzanym zboczu, a żaden ze śnieżnych mostków się nie zarwał. Zeszliśmy tak jak pokazuje mapa, po zasypanym skalnym rumoszem i w zasadzie niewidocznym jęzorze- nie patrzyłam na zegarek, ale chyba szliśmy ze dwie godziny.
W łatwiejszym terenie zbiegliśmy do drogi i udało nam się złapać stopa do wsi- dla jednej osoby. Do sklepu ze sprzętem wpadłam na 5 minut przed zamknięciem. Bardzo uprzejmi ludzie, mają też mały warsztat naprawczy- musiałam wymienić nadłamaną końcówkę kija, palnik niestety kupiliśmy nowy, zerwanego gwintu nie dało się już naprawić. Jose dojechał na dół chwilę po mnie. Objuczeni odłożonym na klika dni zapasem brudnych skarpet, nieużytecznymi już mapami… namiotem i innymi jak się okazało prawie zbędnymi rzeczami powędrowaliśmy ścieżką przy kempingu w dół i kolejną doliną do góry w kierunku Valon de Clapouse. Podejrzane chmurska, które zawróciły nas z Col de la Temple gdzieś znikły i nawet bardzo nie wiało. Doszliśmy jeszcze na niezbyt płaską łąkę z widokiem na Mont Pelvoux i z braku miejsca na robicie namiotu rozłożyliśmy na skraju lasku worki biwakowe.
Niestety nocą chmurska wróciły i zaskoczył nas ulewny deszcz. Mój worek przemókł, worek Jose został suchy. Doczekałam do rana, bo i tak nie było sensu wychodzić. Głupio było tak leżeć słuchając ulewy i zastanawiać się jak dużo wody zebrało się już w moim śpiworze. Nie było zimno.
Rano zebraliśmy się jak najszybciej umieliśmy i zbiegliśmy ścieżką w dół. Las był pełen niezwykłych, bujnych kwiatów.
Ociekając wodą schowaliśmy się pod wiatą informacji turystycznej w Ailefroide, a ja widząc otwarty kościółek pobiegłam jeszcze na mszę. Ku naszemu zaskoczeniu msza zakończyła się małym przyjęciem – pod „naszą” wiatą. Być może normalnie odbywało się przed kościołem, ale wciąż szalała ulewa. Starsi ludzie- garstka stałych mieszkańców Ailefroide- poczęstowali nas jakimiś słodyczami i alkoholem, po którym nie zważając na strugi deszczu zdecydowaliśmy się zejść GR54 aż do Vallouise i podejść kolejną doliną w kierunku lodowca Ancient Glacier du Seilan powyżej schroniska les Bans. Obeszliśmy w ten sposób grań Pointe de Clapouse. Ten odcinek GR54 nie jest fascynujący. Początkowo biegnie ścieżką wśród lasków i łąk, potem wąską drogą.
Rzeki wezbrały i przez klika godzin słuchaliśmy złowrogich, przypominających grzmoty jęków toczonych po dnie wielkich kamieni. Przemokliśmy doszczętnie, najbardziej ucierpiały oczywiście buty.
W bardzo długiej dolinie powyżej Vallouise nie spotkaliśmy nikogo. Drogą nie jechał też żaden samochód, poza pickupem z ludźmi poszukującymi krów łażących niebezpiecznie blisko szalejącej rzeki. Woda wezbrała tak, że strach było podejść. Rzeka buczała i chlapała, w wielu miejscach wylewając na łąki i drogę. Już z dość daleka widzieliśmy jak młodzi Francuzi wyganiają w górę zabłąkane krowy ryzykantki gramoląc się po bardzo rozmiękłym błotnistym zboczu.
Kilkadziesiąt metrów za malowniczym, ale niestety zamkniętym kościółkiem (na mapie to miejsce nazywa się Beassac) znaleźliśmy dużą kolibę. Przenocowaliśmy pod kamieniem i nawet udało nam się wysuszyć trochę rzeczy. Było już za późno, żeby iść do schroniska les Bans. Zresztą i ono, jak każde inne położone wysoko w Ecrins wymagało wcześniejszej rezerwacji, ale to odkryliśmy dopiero rano dochodząc do parkingu w Entre les Aigues.
Pani to chyba nigdy nie pracuje :) ciagle wakacje caly rok w gorach.
Kurcze gdzie to wszystko idzie bo kwarka moze raz na 100 sklepow widze. Niemcy chyba maja niezly spust w kieszeniach. Tak czy siak zazdrosc bo firma dziala widze sama :)
Rzeczywiście nie ma nas we wszystkich sklepach, ale nie jest chyba aż tak źle :) Tak naprawdę w Polsce nie mamy wielu specjalistycznych sklepów outdoorowych, a w tych najlepszych już jesteśmy. Ale to nie ilość sklepów tak bardzo różni nas od Niemiec. Niemcy lubią rzeczy dobre i niezawodne, a Polacy niestety często wybierają tanie, stąd taka wielka dysproporcja w sprzedaży. Nasz rynek jest w dużej mierze zdominowany przez sieci i promowane przez nie tanie (w zakupie, niekoniecznie w sprzedaży) towary o zdecydowanie gorszej jakości. Pisałam już o tym więc nie będę przynudzać :)
A to, że Kwark działa sam to zbyt wielkie uproszczenie. To zespół ludzi, którzy działają razem od wielu lat. Są bardzo dobrzy. Staram się im jak najmniej przeszkadzać.:).. zresztą w tym roku kończymy 18 lat. Kwark po prostu jest już dorosły!