Zanim wrócę do relacji z Alp historyjka, która zdarzyła się zaledwie kilka dni temu stąd wciąż jeszcze mam ją w pamięci.
W ostatnim tygodniu trafiła mi się w górach okropna pogoda. Prognozy zapowiadały ciągły deszcz przez 5 kolejnych dni i tylko dzięki pomocy Edka Krzyżaka udało mi się lawirować pomiędzy mniej zagrożonymi miejscami. SMS-y z aktualizacją meteo przychodziły z opóźnieniem. Przez kilka dni utrzymałam się powyżej deszczowych chmur, ale w końcu musiałam zejść. Wiedząc, że za chwilę lunie zaopatrzyłam się w drewno i wodę, i spokojnie przespałam w bezobsługowym schronie Refugio Larri. Jak zwykle byłam tam całkiem sama. Rano zjadłam wszystkie pozostałe mi resztki i zaczęłam się zastanawiać jak tu najbezpieczniej (czyli nie narażając się na przemoczenie) zejść. Lało koszmarnie. Ubrałam się w nieprzemakalne (przynajmniej teoretycznie) spodnie i kurtkę. Popakowałam ubrania i śpiwór w worki foliowe, włożyłam wszystko do wypełnionego wielkim śmieciowym worem plecaka, a ponieważ jedzenie już się skończyło zostały mi dwie puste reklamówki. Nie najgorsze. Były prawie całe. Niewiele myśląc porozrywałam im dna i założyłam na buty (niegdyś nieprzemakalne). U góry zawiązałam na workach gumki ( zawsze mam trochę gumy kapeluszowej przydaje się do wieszania na plecaku prania). Na to wszystko wyłożyłam przeciwdeszczowe spodnie. Genialne! – myślałam sobie schodząc drogą w strugach deszczu. Jak dachówki. Niezawodne. Reklamówki- jedna z logo taniego supermarketu druga biała- łopotały troszeczkę, a ich dół strzępił się coraz bardziej i bardziej. Bardzo mi się to spodobało. Nie tylko materiał z recyklingu, do tego niezwykle tani, ale jeszcze można go w miarę zużycia wysuwać zastępując wystrzępione już miejsca. Po prostu rewelacja. Doskonały design. Szłam tak już od dłuższego czasu. Deszcz niemal wcale mi nie przeszkadzał. Plecak i mnie chroniła piękna jaskrawoczerwona peleryna ze sklepu z ciupagami. Spodnie zasłonięte w większej części płaszczem nie przemakały, ściekająca z nich woda nie trafiała mi wprost do butów. Moje nowe ochraniacze na stopy falowały malowniczo. Sama radość. Po przeciwległej stronie doliny Pineta wezbrane niesamowicie wodospady rysowały się białymi podobnymi do błyskawic zygzakami na ciemnej skalnej ścianie. Wszystko inne ginęło we mgle. Minęłam parking, przeszłam przez most i wyszłam na prowadzący do Bielsy asfalt. Spływająca po szosie woda układała się w interesujące wzorki. Zostało mi jeszcze hmm… jakieś 13 km. Niezbyt zabawne, więc kiedy tylko zobaczyłam samochód zaczęłam machać z wielkim zapałem. Dwójka Francuzów zatrzymała się od razu, myśląc chyba że coś mi się stało. Udało mi się ich jakoś przekonać, że pod pelerynką jestem całkiem sucha, więc w końcu zapakowałam się z nimi do samochodu, a ociekający wodą płaszcz wylądował w bagażniku. Na nogach zostały mi tylko ozdobione lidlowym logosem ochraniacze pełne malowniczo wystrzępionych falbanek. Przez chwilę toczyliśmy miłą rozmowę o pogodzie. Szyby zaparowały.
– Ale ty masz pracę?- zapytała w pewnej chwili naprawdę zatroskana Francuzka
-Oczywiście- odpowiedziałam zgodnie z prawdą, nie zastanawiając się jaki wywołam efekt- Jestem projektantem mody!